NowePeryferie - redakcja NowePeryferie - redakcja
493
BLOG

Białek: Mit polskiego romantyzmu

NowePeryferie - redakcja NowePeryferie - redakcja Polityka Obserwuj notkę 2

 Akompaniamentem dla żałobnych dzwonów, które rozlegną się 10 kwietnia będą głosy znacznej części polskiej inteligencji ostrzegające przed naszym romantyzmem, kultem śmierci, potrzebą składania ofiar, etc. etc. Niechęć i podejrzliwość naszych elit w stosunku do patriotycznych rytuałów ludu wpisała się w polski krajobraz intelektualny prawie tak wyraźnie jak wieże kościołów w krajobraz naszych miast i wsi. I tak jak dzwonnica kościoła w Turośni, gdyby tylko zyskała choć trochę świadomości z pewnością sądziłaby, że jest największą budowlą w całym wszechświecie, tak polski intelektualista z kręgów Gazety Wyborczej, czy Krytyki Politycznej uważa, że gdy tylko napisze coś krytycznego o „polskim romantyzmie”, to od razu staje się co najmniej następcą Woltera (a może i Kanta) walczącym z zabobonem i ciemnotą.


Według naszej elity najbardziej dramatycznym wyrazem polskiego irracjonalizmu było Powstanie Warszawskie. Śmierć dziesiątek tysięcy Polaków nie prowadząca do osiągnięcia żadnych realnych korzyści raziła i razi tragicznym absurdem. Wniosek, jaki wyciągnęła z tego zdarzenia część polskiej inteligencji jest prosty: nasz romantyzm jest niebezpieczny i może doprowadzić do zagłady całego narodu, dlatego też trzeba zrobić wszystko, aby przezwyciężyć romantyczne pierwiastki składające się na polską kulturę.

Lęk przed domniemanymi skłonnościami do autodestrukcji Polaków był w jakiś sposób zasadny za PRL-u. Sytuacja, w której naród był pozbawiony suwerennego państwa mogła kierować myśli polskich intelektualistów na rok 1830, 1863, czy wreszcie 1944. Można zatem zrozumieć, że część elit bała się, iż naród w końcu postąpi zgodnie z mesjanistycznym paradygmatem i postanowi złożyć ofiarę z samego siebie. Zdumienie jednak budzi fakt, że atak na ów – wyimaginowany bądź nie – polski romantyzm, na naszą irracjonalną niedojrzałość rozpoczął się właśnie po 89' roku. Fakt taki dziwi z dwóch powodów. Po pierwsze, po transformacji nie było już żadnego okupanta, przeciw któremu Polacy mogliby wywołać powstanie, a zatem lęk przed polską tradycją mesjanistyczną wydawał się trochę nie na miejscu. Doprawdy trudno jest złożyć z siebie ofiarę, skoro nikt (ani Rosja, ani Niemcy) nie chce tej ofiary przyjąć. Po drugie dziwi fakt, że środowiska około-gazetowyborcze, które przecież najdobitniej wyrażały pogląd, że Polacy są ciągle narodem romantycznym i że jest to szczególnie niebezpieczne, jednocześnie kategorycznie zaprzeczały, że po upadku komunizmu może istnieć coś takiego, jak realny konflikt interesów między dwoma państwami. Przecież Wyborcza przez dwadzieścia lat serwowała pseudo-Fukuyamowską wizję stosunków międzynarodowych, zgodnie z którą zachodnie liberalne demokracje nie mają sprzecznych interesów, a każdy spór można rozwiązać za pomocą dialogu. Taka wizja polityki zagranicznej zakazywała myślenia w kategoriach interesu narodowego, gdyż z założenia interesy Polski nie mogły być sprzeczne z interesami naszych sąsiadów. Jednakże skoro tak, to natychmiast powstaje pytanie o to, skąd bierze się niebezpieczeństwo naszego romantyzmu. Przecież jeżeli ościenne mocarstwa nie mają żadnego interesu w tym, aby osłabiać państwo polskie, to my możemy być tacy, jak nam się podoba, a i tak żadne zagrożenie dla naszej suwerenności nigdy nie nadejdzie. Skoro historia zakończyła się, to chyba nawet romantyzm Polaków nie byłby w stanie uruchomić jej na nowo.

Niekonsekwencje te każą przypuszczać, że stosunek elit do irracjonalności polskiego ludu był motywowany raczej interesem pewnych grup niż rzeczywistą obawą przed zagrożeniami, jakie płyną z polskiego ducha. Przecież przed transformacją środowiska, z których potem wyewoluowała Gazeta Wyborcza i Udecja raczej nie pomstowały na romantyczne skłonności Polaków. Kto wie, może Adam Michnik oddawał się czasem kultowi Tanatosa i zapalił znicz upamiętniający Jerzego Popiełuszkę, czy gdańskich stoczniowców... Wtedy, to znaczy przed 89 rokiem, cierpiętnictwo Polaków, kult ofiary i śmierci były zdecydowanie na rękę większości opozycjonistów, którzy próbowali zmienić ustrój. Dopiero po 89 roku ów stosunek do obyczajów ludu się zmienił. Dlaczego? Ano dlatego, że po transformacji nie mogło być mowy o „jedności”. Różne frakcje zaczęły walczyć o wpływy. Jasne było, że ludzie związani z Michnikiem nie będą w stanie zagospodarować skrajnie prawicowej części społeczeństwa. Targetem Michnika i spółki stała się inteligencja oraz ci, którzy do tego miana aspirowali. Skoro tak, to najlepszym rozwiązaniem był wyraźny podział Polaków na tych, którzy umiłowali postęp i całą resztę, czyli ciemnogród. Należało więc powołać się na jakieś idee, które wyraźnie oddzielą jasną część społeczeństwa od ludzi, którzy mieli stać się przeszkodą do świetlanej przyszłości naszego kraju. Wśród pojęć, które miały pełnić tą dystynktywną funkcję był właśnie romantyzm i mesjanizm ciemnego polskiego ludu (oczywiście nie tylko te idee pełniły tę funkcję, ciemny lud stał się również nagle antysemicki, nacjonalistyczny, ksenofobiczny i antyeuropejski – ale nie o tym traktuje ten tekst). Tak dokonany podział na polskim społeczeństwie miał jedną zasadniczą zaletę. Debata, która miała toczyć się w ramach tego typu dystynkcji dawała olbrzymią przewagę środowiskom Gazety Wyborczej. Któż chciałby być mesjanistą, gdy państwo polskie zyskiwało suwerenność? Gdy budujemy państwo należy być pozytywistą, a nie romantykiem. Ważna jest praca u podstaw – nie cierpienie za miliony. Każdy kto chciałby sprzeciwić się dyktatowi dominującej opcji ideowej z miejsca uznawany był za człowieka, któremu tylko mrzonki w głowie. .

Należy jednak pamiętać, że stosunek elit do romantycznych składników „polskiej duszy” jest bardzo skomplikowany i chyba nie można opisywać go jedynie w kategoria kunktatorstwa i wyrachowania. W Gazecie Wyborczej naprawdę trudno jest znaleźć jakąś gruntowną krytykę polskiego romantyzmu. W publicystyce Michnika odwołania do Mickiewicza padają bardzo często (ba, Mickiewicz posłużył Michnikowi nawet do walki z lustracją). Warto również mieć na uwadze, że wydarzenia roku 68' były początkiem politycznej drogi redaktora Wyborczej i paru innych przyszłych ważnych postaci salonu III RP, a przecież bunt grupy studentów przeciwko zdjęciu z afisza III części Dziadów sam był czynem par excellence romantycznym. Wszystko to komplikuje jednoznaczną ocenę nastawienia establishmentu III RP do polskiego romantyzmu.

 

Nie będę zatem już zajmował się naturą i przyczynami tego nastawienia. Proponuję raczej przyjrzeć się obiektowi omawianego tu stosunku. Wnikliwy czytelnik z pewnością spostrzegł, że niezbyt precyzyjnie stosuję tu pojęcie „romantyzmu” i w zasadzie używam go do oznaczenia szeregu jakościowo różnych zjawisk. Czas uporządkować ten chaos.

 

Zacznijmy od tego, że „romantyzm” oznacza przede wszystkim pewien prąd literacki i myślowy. Powszechnie uważa się, iż prąd ten wywarł zasadniczy wpływ na to, czym jest polskość. Mimo tego, że kiedyś wpływ ów mógł być pożyteczny, to teraz w praktyce uniemożliwia on budowę silnego państwa. Dobrze myśl tą ujął Robert Krasowski: „Polacy nie uczestniczą w polityce, ale w historii zbawienia. Nie ma w niej miejsca na rozsądek, taktykę i interes, a jedynie na ofiarę i krew płynącą spod cierniowej korony. Naturalnym morałem z tak rozumianej historii był nakaz buntu, nieustannej walki aż miną wreszcie trzy dni - liczone, niestety, wedle boskiej rachuby - i wtedy Polacy, a dzięki nim również inne ludy, zmartwychwstaną.” Jak widać konsekwencje przyjęcia romantycznego paradygmatu miały być niebagatelne. Porzucenie polityki na rzecz eschatologii, pojmowanie historii w kategoriach religijnych – wszystko to miało oznaczać, że Polacy (dopóki tkwią w romantyzmie) nie są w stanie rozumnie działać w sferze politycznej, że prawdziwa polityka jest w u nas niemożliwa, a co za tym idzie również niemożliwe jest zaistnienie społeczeństwa obywatelskiego.

 

Dochodzimy w ten sposób do drugiego rozumienia terminu „romantyzm”. Tak jak pierwszy sens słowa wskazywał jedynie na pewną grupę poetów i myślicieli, tak drugi sens obejmuje już prawie wszystkich Polaków, którzy spaczeni romantyzmem stali się nagle narodem irracjonalnym i niepolitycznym. W ramach tego drugiego sensu mówi się o Polakach jako o narodzie niezdyscyplinowanym, niezdolnym do długotrwałych wysiłków, niesystematycznym, pozbawionym rozsądku, porywczym, ogarniętym mistycznym szałem, zakochanym w śmierci i ofierze. Oczywiście tutaj termin „romantyzm” jest agregatem dla wielu pojęć, które mają odnosić się do cech naszego charakteru narodowego. Samo słowo może być stosowane wymiennie (i w tym tekście miało to miejsce) z pozostałymi określeniami, przy czym należy pamiętać, że to właśnie romantyzm jest tutaj przyczyną i źródłem, z którego treść czerpią inne pojęcia. Krytyka elit bierze za swój cel właśnie ów drugi sens słowa „romantyzm”. Jest to w istocie krytyka tego, co uważa się za polskie cechy narodowe.

 

Nie mam kompetencji, by konkluzywnie rozstrzygać, czy rzeczywiście winą za to, jacy są dziś Polacy można obarczać naszych romantyków. Pozwolę sobie jednak na uwagę, która może być przesłanką dla odrzucenie tej tezy. Zauważmy, że to nie przez mesjanizm straciliśmy państwo. Było przecież odwrotnie. To mesjanizm był reakcją na to, że Polska zniknęła z mapy. Znaczy to tyle, że już wcześniej Polacy nie byli w stanie stworzyć państwa, które mogłoby konkurować z ościennymi mocarstwami. Niepolityczność Polaków nie wynika więc z tego, że przyszedł Mickiewicz ze Słowackim, którzy wmówili nam, że historia nie jest ciągiem wydarzeń, które można zrozumieć bez odwoływania się do bóstwa – Polacy mieli problemy z właściwym pojmowaniem polityki dużo wcześniej. Zatem wydaje mi się, że źródeł naszej nieporadności należałoby szukać gdzie indziej.

 

Nie jest to jednak istotne dla niniejszego tekstu. Wolałbym raczej skupić się na pytaniu, czy Polacy są rzeczywiście tak romantyczni, jak przedstawiają to nasze elity. To znaczy: czy naszą istotą jest irracjonalizm, martyrologia, kult śmierci, czy mesjanizm. Oczywiście trudno na takie pytanie jednoznacznie odpowiedzieć. Można jednak szukać pewnych poszlak, które w jakiś sposób przybliżą nas do prawdy.

 

Jak już pisałem wyżej symbolem polskiej romantyczności, martyrologii i mesjanizmu jest Powstanie Warszawskie – oto kluczowy dowód, że diagnoza elit jest słuszna. Jednakże po Powstaniu nasza historia nie stała w miejscu. Momentami nabierała wręcz zawrotnych prędkości. Jeśli więc teza o polskim romantyzmie jest prawdziwa, to powinniśmy również po 45' roku znaleźć jakieś wydarzenia, które potwierdzałyby ją. Jednakże powojenne losy Polski nie obfitują w zdarzenia, które przemawiałyby na korzyść tezy o jakiejś zasadniczej irracjonalności naszego narodu. Warunki dla romantycznych uniesień były wręcz idealne. Brak suwerenności; tyrańskie, bezprawne rządy i dość wysoki poziom zorganizowania społecznego (przynajmniej w roku 80'). Czas więc był idealny, abyśmy mogli oddać się naszym mesjanistycznym skłonnościom. Mogliśmy wywołać powstanie, złożyć ofiarę z całego narodu dla wolności waszej i naszej – nic takiego jednak nie miało miejsca. Polski ruch opozycyjny ograniczył się tym razem jedynie do głośnego mówienia „nie” dla niesprawiedliwości poprzedniego ustroju. Gdzież się więc podziały nasze mętne inklinacje? Czyż cała historia opozycji wobec komunistycznego reżimu nie jest raczej dowodem na dość daleko posuniętą racjonalność Polaków?

 

Jeżeli nie ma “dużych wydarzeń” świadczących na korzyść bronionej tezy, może da się znaleźć choćby jakieś poszlaki - zdarzenia nie tak spektakularne jak ogólnonarodowe masakry, ale coś mniejszego, jakieś prześwity polskiej romantycznej natury, które czasem przebijają się przez naszą banalną codzienność. Za taki prześwit uznano reakcję Polaków na katastrofę smoleńską. Wszystko, jak się zdaje, pasowało jak ulał. Ojczyzna, śmierć, ofiara, car północy, święty przywódca zdradzony przez, Katyń, Rosja - sceneria była idealna dla wybuchu narodowego szaleństwa. Gdy poczytamy posmoleńskie teksty Agaty Bielik-Robson publikowane na stronie KP, to dowiemy się, że nasz naród po katastrofie zwariował. Czy jednak miała ona rację?

Cóż takiego wydarzyło w Polsce po 10. kwietnia? Przede wszystkim wybory prezydenckie wygrał Bronisław Komorowski pokonując samego Jarosława Kaczyńskiego. Zatem możemy stwierdzić, że Tanatos nie wyniósł na najwyższy urząd brata zabitego prezydenta. Dalej, wybory samorządowe również nie przyniosły zwycięstwa posmoleńskiemu PiSowi - PO znów była górą. Po raz drugi więc okazuje się, że ofiara złożona z Lecha Kaczyńskiego na ołtarzu ojczyzny, na tej przeklętej katyńskiej ziemi nie działa jak należy - Polacy wcale nie popadli w zbiorowe szaleństwo i nie zmienili nagle swoich poglądów (choć Bogiem a prawdą jak dla mnie szaleństwem jest właśnie popieranie Platformy). Również jeśli spojrzymy na sondaże partyjne, to okaże się, że po katastrofie poparcie dla PiSu wcale jakoś szczególnie nie wzrosło, pewne sondaże oczywiście wskazywały na zysk w postaci kilku punktów procentowych, ale nie był on na tyle wielki, żeby nie dało się wytłumaczyć go zwykłym współczuciem, które - podejrzewam - miałoby miejsce nawet w najbardziej dojrzałych społeczeństwach. Mamy tutaj do czynienia z twardymi faktami, które jasno wskazują, że ów „karnawał śmierci i męczeństwa” nie przełożył się wcale na polityczne wybory obywateli. I nawet jeżeli Platformie ostatnimi czasy spada poparcie, to w żaden sposób nie jest to związane z tym, iż Lech Kaczyński został przez społeczeństwo uznany za męczennika, a Jarosław stał się nagle dyspozytariuszem tej świętości – idzie tu raczej o odwrócenie się medialnego mainstreamu od rządzącej partii.

 

Zwróćmy też uwagę, iż postać Lecha Kaczyńskiego nie jest jakoś nadmiernie eksploatowana przez PiS. Oczywiście, od czasu do czasu mówi się o spuściźnie byłego prezydenta, jednakże wydaje mi się, że nie przekracza się tu pewnych granic. Co więcej, łatwo spostrzec, że Lech Kaczyński nie stał się nagle jakąś narodową ikoną, której nie wolno krytykować. W istocie, jego śmierć niewiele zmieniła – politycy PO nadal krytykują jego prezydenturę, a pisowcy jej bronią. Wszystko jest więc po staremu.

 

Z pewnością jednak można stwierdzić, że katastrofa smoleńska dodała nowy wątek do agendy polskich sporów politycznych. Obecnie możemy obserwować konflikt o to, czy śledztwo ws. katastrofy jest prowadzone dobrze, czy źle. Nie sądzę jednak, że spór ten jest jakąś mesjanistyczną aberracją. Znajmy miarę spraw! Tam naprawdę zginęły najważniejsze osoby w państwie i państwo winno zrobić wszystko, by zbadać wszelkie okoliczności zdarzenia. A skoro tego nie robi, to nic dziwnego, że podnoszą się głosy krytyki. Co do spiskowych teorii: w każdym społeczeństwie istnieje jakaś grupa ludzi, którzy będą takie teorię formułować – nie ma zatem w tym nic dziwnego, że i u nas tacy ludzie się znaleźli.

 

Najczęściej intelektualiści głoszący powrót romantycznego paradygmatu w związku z katastrofą smoleńską posiłkują się obrazami z Krakowskiego Przedmieścia. Wskazują na ludzi publicznie modlących się, ustawiających krzyże, palących znicze i zostawiających wieńce. Oto dowód na polski kult śmierci. Znowu jednak należy jasno zaznaczyć, że ludzie ci nie stanowią większości. W żaden sposób nie są oni reprezentatywni dla całego polskiego społeczeństwa.

 

Oczywiste, że ci, którzy zarzucają Polakom romantyczną niedojrzałość są świadomi tych faktów. Jedną z możliwych strategii służących do ich ominięcia jest coś, co można nazwać psychoanalityczną wizją narodu. Niemalże explicite dała temu wyraz właśnie Agata Bielik-Robson, która w kilka dni po tragedii wysyłała społeczeństwo na kozetkę. Jak wiadomo w psychoanalizie uznaje się za wyjątkowo istotne to, co dotychczas uznawane było za marginalne. Podobnie postępują nasi intelektualiści, którzy w zachowaniach marginalnych dla całego społeczeństwa upatrują pewnej prawdy o całości. Zresztą zabieg taki stosowany był nie tylko wobec ludzi spod krzyża na Krakowskim Przedmieściu. Dokładnie w taki sam sposób udowadniano, że Polacy są narodem z istoty antysemickim – wystarczyło kilka antysemickich wybryków, by cechę tą rozciągać na ogół.

 

Zgodnie z tą psychoanalityczną koncepcją wystarczy niezbyt wielka grupa wyrażająca jakieś ekstremalne poglądy, ażeby uznać, iż w naturze społeczeństwa leży coś, co pozwala na tego typu zachowania. O ile jednak w przypadku psychoanalizy dokonywanej na pojedynczym człowieku mamy do czynienia z mniej lub bardziej naukowym rozbijaniem pewnej jedności na czynniki bardziej pierwotne, to gdy próbujemy „położyć na kozetce” cały naród, musimy wpierw scalić pewną złożoność w jedność, by potem dokonać analizy. Jest to ruch o tyle problematyczny, że sam przedmiot psychoanalizy staje się konstruktem terapeuty i tylko od terapeuty zależy, w jaki sposób ów przedmiot skonstruuje. Problematyczność wzrasta jeżeli spostrzeżemy, że terapeuta sam jest częścią konstruowanego bytu, a co za tym idzie jego stosunek do przedmiotu analizy staje się coraz bardziej skomplikowany. Jeszcze raz podkreślmy, że psychoanaliza uznaje za ważne to, co dotychczas uznawano za nieistotne. Tylko na tej podstawie Bielik-Robson mogłaby stwierdzić, że jakaś grupka osób pod Pałacem Prezydenckim może nam powiedzieć coś bardzo ważnego (i jednocześnie niepokojącego) o całym polskim społeczeństwie. Jednakże Bielik-Robson jest taką samą częścią naszego społeczeństwa jak ta pani od „głębi życia”, a polska inteligencja dokładnie w ten sam sposób składa się na polskość jak słuchacze Radia Maryja, dlatego też ABR nie jest w stanie ustawić się ponad społeczeństwem i orzekać, co jest jego zdrową częścią, a co należy zdiagnozować jako neurozę. Jeśli ktoś chce wraz z Agatą Bielik-Robson posłać na kozetkę cały naród, to musi pamiętać, że sam staje się jego marginalną częścią (mianowicie tą, która żąda narodowej terapii), a tym samym jego czyny również winne zostać dokładnie zanalizowane.

 

Przyjmijmy jeszcze na chwilę, że elity mają rację. Polski lud jest romantyczny. Czyja jest to jednak wina? Czyż nie elit właśnie? Przecież to zadaniem inteligencji jest wskazywanie nowych, bardziej płodnych sposobów wyrażania patriotyzmu. Jeśli rzeczywiście polskość wyraża się jedynie w mesjanistycznych popędach, to jest to wina tylko i wyłącznie elit, które nie potrafiły zbudować nowego, lepszego słownika, w którym przeciętny Polak mógłby mówić o swojej polskości. Jednak problem jest taki, że jedynym sposobem zwalczenia romantyzmu praktykowanym przez elity jest deklarowanie jego zwalczania. To znaczy: miast budować nowe narracje, nowe pojęcia, które pozwolą nam lepiej żyć we wspólnocie, elity jedynie besztają ciemny lud. Cóż, trudno o gorszą taktykę.

 

Mam nadzieję, że udało mi się wzbudzić przynajmniej lekką podejrzliwość odnośnie tez o zbiorowym szaleństwie Polaków. Jeżeli podejrzliwość ta przy bardziej szczegółowych analizach mogłaby zamienić się w pewność, to warto by zastanowić się nad postawą polskiej inteligencji. Stawiam tutaj hipotezę, że – przyjmując mocny podział na lud i inteligencję – to właśnie nasi intelektualiści znacznie bardziej tkwią w romantyzmie niż „zwykli ludzie”. Przecież to oni właśnie w swoich analizach ciągle posługują się dualizmem realizm/romantyzm. W żaden sposób nie potrafią stworzyć nowego słownika, który lepiej opisałby to, co dzieje się w naszym społeczeństwie. Bardzo uważnie (i jednocześnie bardzo krytycznie) czytali polskich romantyków, więc uważają, że właśnie za pomocą pojęć wypracowanych w XIX wieku można najlepiej opisać tym, czy polskość jest teraz. Niestety, historia pędzi, a stare książki obrastają kurzem.

 Filip Białek

tekst ukazał się również na naszym portalu: nowe-peryferie.pl

 

 

 

 

 

 

http://lubczasopismo.salon24.pl/noweperyferie; mail: nowe.peryferie(at)gmail.com Skład: acmd; andaluzyjka; geissler; kazimierz.marchlewski; michalina przybyszewska; binkovsky

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (2)

Inne tematy w dziale Polityka