Poniższy tekst jest polemiką z artykułem Krystiana Szadkowskiego i Pawła Pieniążka, pt. “Jak odbić się od dna”. Tekst ten wywołał słuszne, moim zdaniem, oburzenie w kręgach polskich aktywistów studenckich. Wszyscy zgadzamy się, że z uniwersytetem jest źle. Zgadzamy się, że reakcja na obecny kryzys jest skromna; autorzy tekstu są także rzecznikami obrony uniwersytetu. Jednak tekst “Jak odbić się od dna” nie jest, w moim rozumieniu, konstruktywną krytyką polskiego ruchu studenckiego, a to z trzech, powiedziałabym, środowiskowych przyczyn.
Po pierwsze, tekst został opublikowany na łamach Krytyki Politycznej, zanim zdążyła się wyklarować jakakolwiek perspektywa realnej współpracy awangardy tego ruchu ze środowiskiem KP. I nie przesądzam tutaj, czy taka współpraca na poziomie organizacyjnym powinna, czy nie powinna zaistnieć – mówię jedynie o myśleniu w kategoriach oczywistej w tym wypadku wspólnoty interesów. Młoda lewica musi walczyć o uniwersytet, co więcej, musi szukać sprzymierzeńców wszędzie, na lewicy, na prawicy i w centrum. Obrażone odpowiedzi ze strony sympatyków DZS i wściekłe dyskusje są zrozumiałe – i nie chodzi wcale o to, czy tekst jest agresywny, bo nie jest. Może być natomiast z łatwością odbierany jako autorytatywny głos z pozycji wiedzącego lepiej. Tymczasem, jak sądzę, nikt z nas, póki co, nie wie lepiej: polski kontekst walk o uniwersytet, tak samo jak każdy kontekst narodowy, wymaga indywidualnie dobranych środków i jest na razie całkowicie otwarty.
Po drugie, opinia dotycząca nietrafności metod działania Demokratycznego Zrzeszenia Studentów może być i słuszna, ale nie może być ani przez chwilę w centrum sporu, bo to jest wszystko za przeproszeniem inside. Głosów o uniwersytecie jest na razie w przestrzeni medialnej za mało, aby tego rodzaju krytyka była przedmiotem debaty. Student polski musi najpierw mieć szansę sobie uświadomić, że warto w ogóle o coś walczyć, zanim zacznie się pisać o tym czy ‘SMUTNE MINIKI’ są skutecznym czy przeciwskutecznym narzędziem tej (przyszłej) walki. Najpierw zawiążmy jakikolwiek wspólny front na rzecz uniwersytetu, popracujmy organicznie, nie tracąc z oczu przede wszystkim studentów. Tego typu inside powinien być skierowany albo mailem do DZS, albo zostać przegadany w zakulisowej rozmowie w gronie mniej lub bardziej ‘swoich’. Jeżeli natomiast wykorzystuje się do takiego przekazu łamy KP, obiektywnie największego obecnie medium nowej lewicy, to może warto z inside’owego zejść na poziom prasowy: na początek pisać (tylko) o największych bolączkach.
Po trzecie wreszcie, uważam, że należy skontrować przykłady, na które powołują się Szadkowski i Pieniążek w swoim tekście, czy raczej samą regułę doboru tychże. Jest to cecha symptomatyczna; maniera, którą mam za złe linii KP od dłuższego czasu: przestańmy przy każdej okazji mówić, że za granicą wszędzie podają drinki z podwójną palemką, bo to szkodliwa nieprawda. Podobnie z przewodnikami po Szwecji etc, gdzie można znaleźć informacje, że Szwedzi nie brudzą na ulicach: kogo chcemy w ten sposób zachęcić i do jakiego właściwie postępowania? To, że Paweł Arseniew robi w Petersburgu fantastyczne uliczne seminaria, że na Chorwacji się udało to i owo, że na UCL-u w Londynie projektuje się aplikacje na Iphone’a, które informują demonstrantów o planach policji – wszystko prawda, wszystko to fajne, ale przedstawiajmy to rzeczywiście jako element burzy mózgów, jako twórcze rozwiązania naszych problemów, a nie wyidealizowany portret starszego brata.
A teraz meritum. Szadkowski i Pieniążek piszą: „Potrzebujemy dziś nowego otwarcia uniwersytetu. Nie odbędzie się ono jednak bez szerokiego frontu poparcia stworzonego przez ruch studencki” Uważam, że powstanie takiego masowego ruchu w Polsce, w Niemczech czy we Francji nie jest obecnie możliwe, co bynajmniej oznacza, że nie należy budować wspólnego frontu.
Potrzebna jest nam debata o metodzie z pozycji równych podmiotów. Taką platformę w dniach 11-13 lutego br. udało się stworzyć kolektywowi Edu-Factory na zjeździe w Paryżu: powstanie Knowledge Liberation Fron nadal uważam za kapitalny wprost sukces tej wąskiej grupy włoskich aktywistów, którzy organizując to gigantyczne przedsięwzięcie w Paryżu nie wzięli pod uwagę, że ze wszystkich bodajże europejskich narodów najmniejszy odzew będzie wśród.. Francuzów. I to w Paryżu, słynnym strajkującym Paryżu! Warto chyba powiedzieć, co się tu działo się tu w miesiąc po zjeździe założycielskim KLFu.
Paryski oddział KLFu próbował przygotować akcję protestacyjną na ogólnoeuropejskie dni oporu 24-26 marca (kiedy to, przypomnijmy, demonstranci zebrani w Londynie opanowali Hyde Park). Otóż na spotkanie organizacyjne, na tydzień przed planowanymi strajkami, przyszło ok. czterdziestu osób, z czego połowa ze znudzenia wyszła w trakcie. Po wielu godzinach bezowocnych dyskusji na temat tego, że nie mamy ani ludzi, ani pomysłu, jeden z nielicznych na sali Francuzów zakrzyknął z goryczą „No tak, ci Anglicy! Ale my nie mamy takiej motywacji! Co się tam dzieje, tam księgarnie się włączyły, tam jest struktura związkowa, tam jest kontekst polityczny”. Rewelacja! I to mówi rozżalony Francuz o Anglii. Owszem, temperatura konfliktu polityczny w Wielkiej Brytanii jest wysoka, rozczarowanie i wściekłość na rząd ConDemu ogromne; to samo we Włoszech, gdzie sądzony za seks z nieletnią Berlusconi wzbudza już taką nienawiść, że ludzie spontanicznie dołączają się do wszystkiego, co antyrządowe. Koniunktura polityczna dla protestów w tych krajach jest nie do przecenienia: aktywiści z krajów, gdzie jej brakuje, (jak obecnie Francja, Niemcy czy Polska) muszą się nieźle napocić, żeby wymyślić skuteczne sposoby działania pomimo jej braku. Nie mogąc liczyć na nastroje polityczne, musimy liczyć na siłę własnej retoryki i pomysłowości.
Akcja francuskiego oddziału KLFu w dniu 26 marca zakończyła się spisaniem i zatrzymaniem przez policję skromnej grupki działaczy, co z kolei wzbudziło wściekłość przechodniów, którzy zaczęli wznosić okrzyki o sarkofaszyzmie. Bajeczna skuteczność, nie ma co! I co więcej, niestety, obecna sytuacja uniwersytetu zamknęła nas w tym błędnym kole: świadomość tego, że szkolnictwo wyższe jest warte świeczki zanikła, bo jego jakość i poczucie wspólnoty między studentami a instytucją są już tak słabe, że odzew większości na hasła aktywistów jest bliski zeru. Elitarne (marginalne) grupki aktywistów mają niemal wszędzie ten sam problem: jak dotrzeć z przekazem do ogółu.
Ale! To, co rzeczywiście zostało dostrzeżone i nazwane na pierwszym zjeździe KLF to wspólnota problemu na skalę europejską (neoliberalna strategia dla edukacji, proces boloński, dominacja modelu anglosaskiego i ich konsekwencje), dyskusja o regionalnych różnicach i o potrzebie indywidualnych rozwiązań. Na przykład: to, co w Finlandii jest walką o ochronę korzystnego dla studentów status quo przed planowaną neoliberalną ustawą, w Anglii jest protestem, można powiedzieć: spóźnionym, wobec szeregu reform już dokonanych. W Polsce pytanie, co w reformie Kudryckiej jest do zachowania, a co należy bezwzględnie zwalczać, jest otwarte – sama czekam na głosy na ten temat. Być może warto byłoby, aby któryś z uniwersytetów tudzież związków studenckich rozpisał rzetelną debatę na ten temat, udostępnił sale, zaprosił intelektualistów, wydał porządne opracowanie dotyczące obecnej sytuacji Uniwersyetu w Polsce i Europie? O podstawowych problemach strukturalnych potencjalnego ruchu studenckiego trafnie pisze Oskar Szwabowski.Jakkolwiek skrajnie nie zgadzam się z jego wnioskami, tak w pełni podpisuję pod diagnozą: statystyczny polski student idzie na studia po papier i perspektywa poświęcenia edukacji jakiegokolwiek czasu wolnego jest dla niego czystą abstrakcją. Tylko, że podobnie jest w innych krajach; naszą rolą, tj. rolą tych, którym na uniwersytecie zależy, jest przypominanie innym, dlaczego im również potencjalnie mogłoby zależeć. No i to jest praca mrówcza, praca organiczna, do której powinny się przyłączać rozmaite podmioty i organizacje, ale przede wszystkim należy unikać klucza, w prymitywnym rozumieniu, politycznego. Sprzymierzeńcem sprawy uniwersytetu, sprawy KLF-u, powinien być każdy, komu zależy na utrzymaniu państwowego mecenatu nauki i produkcji wiedzy, na ocaleniu nauk humanistycznych, jako dziedzin uniwersyteckich, na zagwarantowaniu obywatelom dostępu do wyższej edukacji opartego na kryteriach merytorycznych. To w tych, zdawałoby się skądinąd, tak szeroko zakreślonych granicach, powinna się wywiązać debata o strategii działania.
To, czego poza Włochami i Anglią brakuje obecnie niemal wszędzie, to realnej sieci powiązań i wspólnego kontekstu działań w obronie uniwersytetu. Skala protestów w tych dwóch krajach jest możliwa dzięki bardzo szerokim porozumieniom ze związkami zawodowymi, NGOsami oraz skali wściekłości ludzi na rząd. Akcje skierowane tylko do studentów poległy niemal wszędzie albo udały się tylko na bardzo skromną skalę – o czym przecież piszą właśnie Szadkowski i Pieniążek: te rozmaite akcje są oczywiście ważne, zwłaszcza na polu ideologicznym, ale są jedynie twórczym wyrazem sprzeciwu, nie przynoszą natomiast możliwości systemowej zmiany.
Zaczynamy więc walkę od sytuacji złej; w moim przekonaniu, trąbienie o tragicznej sytuacji uniwersytetu samo w sobie też jest potrzebne. Jasne, że niczego nie rozwiązuje, ale ważne jest, żeby do mainstreamowych mediów przedostawały się rzetelne analizy przebiegu i możliwych skutków obecnego kryzysu uniwersytetu. Nie tylko studenci, ale i ogromna większość zachodnich intelektualistów nie widzi lub nie chce zobaczyć, że przy obecnym tempie zmian nauki humanistyczne mogą w przeciągu jednego pokolenia wypaść z programów nauczania uniwersyteckiego. Że międzynarodowe korporacje mogą stać się głównymi mecenasami nauki, a co za tym idzie, zacząć dyktować kierunek postępu naukowego i intelektualnego. Ten proces dokonuje się w całym zachodnim świecie: Uniwersytet w Sydney od przyszłego roku likwiduje możliwość studiowania filologii europejskich (poza romanistyką i iberystyką), jako wyłącznego kierunku studiów. Uniwersytety brytyjskie, w myśl nowej ustawy (części pakietu tzw. „austerity measures”) przestaną otrzymywać wsparcie rządowe na tzw. kierunki nieopłacalne, czyli gros humanistyki. Przykłady można i należy mnożyć.
Być może powinniśmy się wszyscy (‘my, którym zależy’) spotkać i stworzyć w Polsce analogiczną do KLF-owej platformę wymiany pomysłów dot. edukacji wyższej. To jest formuła, która się świeżo sprawdziła na skalę europejską; ‘pewien portal społecznościowy’ bardzo ułatwia to zadanie – organizacja takiego spotkania to jest chwila; możliwości jest wiele. Przede wszystkim musimy dbać o rozpoznanie terenu, sił jakimi dysponujemy, zadbać o poziom merytoryczny; musimy uwierzyć że nasz sprzeciw może być jakościowy i przemyślany, że nie mamy kogo gonić i na kim się oprzeć, lecz musimy go stworzyć od podstaw. Być może incjatywą, która okaże się zdolna uczestnictwa w takim ruchu jest wspomniane w tekście Szadkowskiego i Pieniążka (i współtworzone przez DZS) „Nowe Otwarcie Uniwersytetu”; jak mówią autorzy, stworzenie wspólnego frontu jest obecnie najważaniejszym celem.
Na strukturalną przemianę uniwersytetu i naprawę powstałego dotychczas mentalnego spustoszenia będziemy musieli pracować lata, ale bardzo możliwe, że zainicjowanie wspólnego frontu w tym kierunku jest łatwiejsze, niż nam się wydaje. Samo powstanie wspólnej strategii, włączenie w ten ruch możliwie dużej liczby studentów, intelektualistów, profesorów i dziennikarzy, wystarczyłoby, żeby o alternatywach dla edukacji zrobiło się głośniej, i żeby potencjalnie ‘smutne minki’ nie musiały oznaczać tego, co oznaczały ostatnim razem.
Kinga Stańczuk, Nowe Peryferie, KLF –Paris