Szwabowski zarzuca, że Stańczuk „reprezentuje typową postawę socjaldemokratyczną”, co w stalinowskiej poetyce „socjaldemokracji jako umiarkowanego skrzydła faszyzmu” zdaje mu się grzechem najcięższym. Socjaldemokratyzm Stańczuk ma się przejawiać w traktowaniu uniwersytetu jako narzędzia wyrównywania nierówności, choć akurat tej tezy (i słusznie) w tekście Stańczuk nie znajdujemy – skoro nawet
Bauman dostrzega, że awans społeczny (zapewniany rzekomo przez edukację) nie może być remedium na nierówności społeczne, to nie podejrzewałbym nas o powtarzanie bzdur modnych w latach Giddensa i „trzeciej drogi”. Od czasu wydania „Dystynkcji” Bourdieu minęło już trochę czasu i teza, że system szkolnictwa wyższego służy raczej reprodukcji niż awansowi i „wyrównywaniu szans” mało kogo szokuje. System szkolnictwa nie zastąpi systemu redystrybucji dochodów.
Ale skoro nie da się bronić uniwersytetu jako remedium na nierówności społeczne, to po co w ogóle go bronić? W prostym świecie Szwabowskiego motywacja dla obrony swoistości systemu uniwersyteckiego sprowadza się „do obrony przywilejów pewnej grupy zawodowej, która nie zostałaby zredukowana do pracy najemnej, lecz pozostała na poziomie wolnych rzemieślników”. Zarzuca przy tym, że narracja socjaldemokratyczna zbliża się w tym momencie do narracji konserwatywnej. Celem ataku Szwabowskiego stają się zatem „przywileje”, którymi mają być obdarzeni pracownicy naukowi, doktoranci oraz „względni szczęściarze, którzy urodzili się w mieście uniwersyteckim i nie klepią biedy zbyt dotkliwej”, czyli jak rozumiem studenci studiów stacjonarnych państwowych uczelni.
Mamy tutaj do czynienia z iście absurdalną sytuacją, w której „radykalna lewica” zaczyna stosować te same chwyty, co ... dominująca narracja neoliberalna. Dyskurs o „niezasłużonych przywilejach” jest bowiem tym dyskursem, który od ponad 20 lat służy w Polsce (i nie tylko) do rozbrajania i delegitymizowania wszelkich form społecznego oporu.
Gdy w latach 90-tych brutalnie i bezpardonowo wykończono w naszym kraju wielkoprzemysłową klasę robotniczą (pamiętamy jeszcze płonące opony w Ursusie i bitwy policji z górnikami), to ideologicznym uzasadnieniem tej walki było pozbawienie tej klasy „przywilejów” - wczesnych emerytur, wysokich pensji, ochrony związkowej i temu podobnych, których to przywilejów nie mieli pracownicy rodzącego się sektora prywatnego. Gdy mordowano polskie rolnictwo (i ta operacja pewnie zakończyłaby się sukcesem, gdyby nie integracja z Unią Europejską, czego część naszych „elit” do dziś nie może przeboleć), to również podnoszono szum, że rolnicy – obiektywnie jedna z najbardziej zdeprywowanych pod każdym względem grup społecznych – cieszą się całą gamą przywilejów, na czele z KRUSEM i gwarantowanymi cenami skupu żywca, których pozbawieni byli miastowi. Od lat jesteśmy świadkami ataku na „przywileje służb mundurowych”. Teraz toczy się walka z przywilejami pielęgniarek, które bezczelnie chcą pracować na etacie i mieć prawo do urlopów, chorobowego a nawet pójścia na macierzyński. Strategia ta nie jest bynajmniej polską specjalnością – strajki w Wisconsin są odpowiedzią podjętą przez republikanów próbę odebrania „przywilejów” pracownikom stanowym (np. nauczycielom).
Ten sposób argumentacji jest niezbędnym składnikiem neoliberalizmu. Wbrew pozorom bowiem, czysto ekonomiczna analiza nie wskazuje na konieczność przyjęcia wolnorynkowych rozwiązań. Zwolennicy neoliberalizmu dużo bardziej niż danymi wolą się posługiwać szemraną, drobnomieszczańską moralistyką, wedle której „bez pracy nie ma kołaczy”, zaś jeśli jeden ma gorzej, to inny nie ma prawa mieć lepiej. Ta moralistyka ma swój ideał osobowy – skrzętnego i zaradnego drobnego przedsiębiorcę, niewyciągającego ręki po nie-swoje. Ma również swoich dwóch arcy-wrogów: bezrobotnego „nieroba i wyłudzacza zasiłków” oraz obdarzonego niezasłużonymi przywilejami związkowca. Strategia szczucia na siebie podmiotów obdarzonych przywilejami i ich pozbawionych może działać,
jak zauważa Joanna Erbel, również na polu walki o mieszkania – przeciwstawiając ciężko pracujących kredyciarzy „uprzywilejowanym” lokatorom komunalnym.
Na polu walki o uniwersytet ta strategia szczucia stawia w roli uprzywilejowanych pracowników nauki i studentów studiów dziennych, zaś jako ich rywali – studentów wywodzących się z klas upośledzonych pod względem kapitału kulturowego i płacących za erzac edukacji na pseudo-uczelniach. Szwabowski reprodukuje ten dyskurs doskonale.
Naprawdę jest wyrazem braku jakiegokolwiek realizmu oskarżanie systemu uniwersyteckiego o istnienie skrajnych nierówności w dostępie do kapitału kulturowego i wolnego czasu – czyli warunków sine qua non uczestnictwa w rzetelnym studiowaniu. To, że system uniwersytecki nie jest w stanie szerokim rzeszom zapewnić równego dostępu do samego siebie jest skutkiem oczywistego faktu, że nie cały świat kręci się wokół uczelni. Uczelnie wyższe są tylko jednym z wielu elementów układanki i nie zastąpią innych elementów sprawiedliwego państwa. Obowiązkiem „lewicowych” środowisk akademickich jest oczywiście obmyślanie sposobów, by dostęp do zasobów wiedzy utrzymywanych przez uniwersytet ułatwić. Skrajną naiwnością jest jednak przekonanie, że jak zabierzemy młodym przedstawicielom niższej klasy średniej darmową edukację (bo to oni głównie z niej korzystają), to klasom edukacyjnie, kulturowo i ekonomicznie upośledzonym zrobi się od tego lepiej.
Wskazanie na elitaryzm i reprodukcyjną rolę uniwersytetu nie zmienia jednak faktu, że ma on do odegrania niezwykle ważną rolę w obecnym świecie. Jest on bowiem jedynym środowiskiem, które może wyprodukować wiedzę ekspercką w warunkach, choćby i względnej, niezależności od nacisków wielkiego kapitału. Cokolwiek by nie mówić o generalnym konformizmie polskich naukowców, warto zauważyć, że jedyne głosy ekspercie krytyczne wobec OFE czy instalacji w Polsce elektrowni atomowych, wychodzą właśnie z kręgów uniwersyteckich. W skali globalnej to uniwersytety są jedynymi instytucjami, które mogą podejmować badania choćby nad lekami w sposób względnie niezależny od nacisków firm farmaceutycznych. Jeśli uniwersytet upadnie, to będzie to oznaczało faktyczny monopol wielkich korporacji na produkcję wiedzy. Oczywiście można mnożyć przykłady wręcz przeciwne i wskazywać na rosnącą zależność akademików od wielkiego kapitału. Jednak jeśli „dorżniemy” uniwersytet, to obudzimy się w sytuacji, w której pozbawieni będziemy nawet cienia szansy na tego typu myślenie.
Szwabowski tego wszystkiego nie dostrzega. Dostrzega jedynie współczesną arystokrację, która nie jest poddana wymogom rynku, „podczas gdy większość młodych jeśli pracuje, to na umowy śmieciowe, rzesze borykają się z bezrobociem. O etacie, o pewności zatrudnienia dawno przestali śnić.” Wydaje się, że autor byłby usatysfakcjonowany dopiero wówczas, gdy wszyscy w Polsce będą zatrudnieni na śmieciową umowę. Zgodnie z perwersyjną logiką „im gorzej tym lepiej”, zdaje się sądzić, że w takiej sytuacji będzie można walczyć o „inny świat” oraz „zniesienie pracy najemnej”. Taki radykalizm można by spokojnie zakwalifikować jako infantylny, gdyby nie był niebezpieczny. Jak
zauważył Remigiusz Okraska „rośnie popularność tych «alternatywnych» idei, które przekonują, że nie ma sensu walczyć o realne, stopniowe przeobrażenia na lepsze w sferze polityki i rozwiązań instytucjonalnych”.
Uniwersytet, powszechna edukacja do poziomu gimnazjum, publiczna służba zdrowia, transport miejski, koleje, związki zawodowe, prawo pracy, mieszkalnictwo socjalne – wszystkie te elementy współczesnego systemu mogą uczynić życie w czasach późnego kapitalizmu nieco bardziej znośnym. I o wszystkie warto walczyć. Tocząc tę walkę nie można poddawać się manipulacji w stylu „bo oni mają lepiej i to jest niesprawiedliwe”. Tylko nie dając się wmanewrować w strategię szczucia możemy mieć nadzieję na społeczną mobilizację. Być może jest to wyznanie reakcyjnego socjaldemokratyzmu. Z pewnością brzmi on bardziej realistyczny niż oczekiwanie, aż uciśniony do granic możliwości lud ziemi wywoła anarchosyndykalistyczną rewolucję.
Walka przeciw reformie Kudryckiej jest przegrana. Nie znaczy to jednak, że należy odpuścić sobie walkę o szkolnictwo wyższe. W walce tej nieodzowne są zarówno działanie, jak i teoria. Potrzebne nam jest przełamanie dyskursu, który wszystko, co nie nie spełnia wymogów racjonalności rynkowej skazuje na śmietnik historii. W tak pojętym zadaniu nie pomaga nam wzięcie na celownik środowisk akademickich jako bandy nierobów żerujących na uczciwie pracujących ludziach. Warto walczyć o szkolnictwo wyższe i o to, by stało się narzędziem do osiągania dobra wspólnego.
http://lubczasopismo.salon24.pl/noweperyferie; mail: nowe.peryferie(at)gmail.com Skład: acmd; andaluzyjka; geissler; kazimierz.marchlewski; michalina przybyszewska; binkovsky
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka