Po ogłoszeniu wyników refernendum, nagle okazało się, że wcale nie chodziło o odwołanie Hagiewy ze stanowiska prezydenta stolicy. A skoro przedmiotem akcji nie było jej odwołanie, to nie ma mowy o niepowodzeniu, kiedy do odwołania nie doszło. Myśmy sobie tylko tak, dla jaj i żeby Im pokazać, tak głośno do głosowania nawoływali.
Sprytne? Nie bardzo. Pamiętam, w latach mojego dzieciństwa mieliśmy takiego zarozumiałego kolegę, który nieustannie się "sadził" w sprawach, którymi żyją mali chłopcy - skakanie, pływanie, bieganie, plucie na odległość i do celu, zapasy, boksy i tym podobne sprawności. Ponieważ nie był szczególnie przez Stwórce obdarzony talentami, przegrywanie było jego specjalnością. Nigdy jednak do przegranej nie potrafił się przyznać.
Jeden miał talent, jeśli tak to zechcemy nazwać, zawsze potrafił wytłumaczyć nam, że przegrał tylko pozornie, bo... i tu następowały mniej lub bardziej cwane wyjaśnienia, a to wiatr, a to piłka, a to wrodzona wada serca, która wymuszała rozsądne powściąganie rzeczywistych możliwości w obawie przed wywołaniem ataku serca... Nigdy się nie pogodził ze swoją przeciętnością, wyzywał na pojedynki silniejszych i najsilniejszych, krwawił z rozbitego nosa, wpadał w doły, gubił zęby... Przegrywał konsekwentnie, a my z lubością uczestniczyliśmy w tych jego dramatach. Chłopcy, którzy lepiej rozpoznawali swoje prawdziwe walory i możliwości konkurentów, bardzo rzadko angażowali się w fizyczne próby dowiedzenia swojej domniemanej wyższości. Inaczej było z Krzyśkiem. Dzięki niemu, nasze i tak pełne wrażeń chłopięce losy były o wiele bardziej interesujące. Mam z nim związane osobiste wspomnienie. Krzyś pomógł mi pozyskać przedwczesne zrozumienie ludzkiej natury.
Wbrew ogólnej wiedzy Krzysiek utrzymywał, że jest spośród nas najlepszym biegaczem. Myśmy dobrze wiedzieli, że to nieprawda. Bo kiedy bieganie naprawde się liczyło, kiedy od szybkości i zwinności naszych stóp zależała całość skóry na naszych pośladkach, kiedy trzeba było "wiać" na całego, żeby uniknąć wściekłości okradanego z czereśni właściciela sadu, lub uciec kanarowi, który nas właśnie złapał bez biletu, Krzysiek nigdy nie należał do tych z "czołówki peletonu". Wszyscy wiedzieliśmy, jak szybko potrafi biegać Krzyś, tylko on nie wiedział. Tak dużo o swoich możliwościach ględził, tak się przechwalał, że wreszcie ktoś rzucił pomysł zawodów. Będziemy się ścigać, formalnie i na bieżni. Wyznaczyliśmy dystans, ustwiliśmy się na lini startu i ruszyliśmy. Krzysiek do mety nie dobiegł na pierwszym miejscu. Nie był też drugi. Na trzecim byłem ja, a Krzysiek przybiegł ostatni. Na samym końcu! W odruchu naturalnej dla mnie, małpiej złośliwości, zagadałem do niego z tkliwym współczuciem, no i co palancie? Krzyś nawet na mnie nie spojrzał i pobiegł dalej. Zatkało mnie. Szybko dotruchtałem do jego boku i już mniej delikatnie, niż za pierwszym razem, zaskrzeczałem mu prosto w ucho, NO I CO PALANCIE!? Na to Krzysiek nie przestając biec, odpowiedział spokojnie - Ja biegnę "na wytrzymałość", sprintować to każdy potrafi...
To był ważny moment mojego wzrastania. Pojąłem w nim, że nie ma sposobu, by zmusić kogoś zdeterminowanego, do uznania prawdy obiektywnej. Rzecz jasna nie tak to sobie wtedy werbalizowałem, ale niemniej jednak zrozumiałem wtedy, że trzeba uznać czyjąś wyższość, jeśli ten jest gotowy dla obrony swoich złudzeń na wszystko, na przykład na zmianę zasad gry w czasie meczu, byle tylko móc powiedzieć - jestem najlepszy. Wygrać z kimś takim się nie da. W rozmowie, znaczy. Bo jeśli chodzi o prawdziwe życie, to już zupełnie inna sprawa.
Toteż pozwólcie Kochani, którzy tak zawzięcie relatywizujecie i grzmicie o ciosach zadanych między oczy Platformy, że na wasze ręcę złożę serdeczne gratulacje za zwycięztwo w warszawskim referendum! Od Krzysia.
Inne tematy w dziale Polityka