NOWY OBYWATEL NOWY OBYWATEL
318
BLOG

Jarosław Ogrodowski: Yours truly, 2095

NOWY OBYWATEL NOWY OBYWATEL Technologie Obserwuj notkę 2

Jarosław OgrodowskiJedną z moich ulubionych płyt jest „Time” grupy Electric Light Orchestra, wydana w roku 1981. To koncept-album opowiadający historię człowieka, który został przeniesiony do roku 2095 i próbuje odnaleźć się w tak zmienionej rzeczywistości. Okazuje się jednak, że przewidywania i wizje ukazane na tych nagraniach zmaterializowały się znacznie wcześniej i już teraz, w 2013, część z nich jest całkowicie realna.

Nasz podróżnik w czasie, wyrwany „ze starych dobrych lat 80.” (swoją drogą to zdanie bardzo dużo mówi o jego pozycji klasowej), tęskniąc za swoją ukochaną, ma w domu jej idealną cybernetyczną kopię. Oprócz tego, że dokładnie odwzorowuje ona wygląd osoby oraz stara się naśladować jej realne zachowanie, co wychodzi jej zresztą dość kiepsko, jest także… telefonem. Brzmi znajomo? Pewnie! Kto z nas nie ma w kieszeni podręcznej maszyny z Androidem, dostosowanej, przepraszam, spersonalizowanej pod siebie? Maszyny, która już dawno przestała być tylko telefonem, ale stała się czymś o wiele, wiele więcej?

Czym tak naprawdę jest nasz smartfon, możemy się przekonać, gdy spróbujemy pozbawić go którejś z podstawowych funkcjonalności. Mój, zakupiony w sklepie, już miał w sobie zaszytą aplikację obsługującą Facebooka, a pierwszą rzeczą, o jaką zapytał po włączeniu i ustawieniu języka, była synchronizacja z kontem Gmail, oczywiście po to, aby uzyskać pełną funkcjonalność. Zrobiłem to i, no właśnie, co ja tak naprawdę zrobiłem?

Żeby się tego dowiedzieć, musimy sięgnąć do standardowych, bardzo długich formułek, których przeczytania (i zaakceptowania) wymaga od nas każda aplikacja przed zainstalowaniem. Jest tam lista uprawnień, które przyznajemy poszczególnym aplikacjom. Standardowo zarówno Facebook, jak i Gmail proszą o dostęp do danych o naszych kontaktach i o ich edycji. Możemy się oczywiście nie zgodzić, ale wtedy aplikacja nie będzie działała. Akceptujemy więc i cieszymy się ich używaniem, a jednym kliknięciem wysłaliśmy dwóm wielkim korporacjom całą listę naszych kontaktów. I nie tylko, bo te aplikacje bardzo często pytają również o naszą lokalizację.

Przenosząc się z telefonu na telefon, najbardziej nie lubiłem przyklepywania kontaktów. Jasne, mogłem je zapisać na karcie SIM, ale miała ona możliwość zapisywania danych o określonej liczbie znaków, co kończyło się w najlepszym razie urywaniem kawałków nazwisk lub imion albo, w gorszym przypadku, istnieniem np. trzech Przemków, pozbawionych nazwisk. Tymczasem Google wyszło temu naprzeciw – zaproponowało mi, abym każdemu kontaktowi e-mail przyporządkował telefon do danej osoby, a tak połączone kontakty trzymał w zewnętrznym miejscu, skąd będę mógł je pobrać w dowolnym momencie, np. zmieniając telefon. I faktycznie tak to działa – przesiadka z telefonu na telefon staje się łatwa i przyjemna, bo kontakty zasysa się jednym kliknięciem, a synchronizacja trwa kilka chwil. Oczywiście nic za darmo – tym zewnętrznym miejscem są serwery Google’a, który w ten sposób nie tylko otrzymuje dane o tym, z kim się kontaktuję, ale również natychmiastową informację, że określona osoba ma nowy numer telefonu albo jakiś inny, dodatkowy („dodaj numer do istniejącego kontaktu”, prawda?). Ale nawet jeśli tego nie zrobię, to i tak już sprzedałem swoich przyjaciół, znajomych i współpracowników, bo jak wspomniałem, aplikacja obsługująca Gmail już wcześniej poprosiła o dostęp do moich kontaktów.

Facebook nie pozostaje w tyle. Pierwszą rzeczą, o którą pyta aplikacja po zalogowaniu, jest synchronizacja istniejących kontaktów z tymi, które mamy na Facebooku. Niezależnie od podjętej decyzji nasze kontakty już i tak wylądowały na serwerach Marka Zuckerberga (patrz wyżej uwaga o uprawnieniach aplikacji), ale są nieposegregowane. Oczywiście, boty szybko zrobią z tym porządek, ale po co je zajmować, skoro użytkownik może zrobić to sam? Jedno kliknięcie i jego podręczna maszyna sama porówna imiona i nazwiska – i gotowe, wystarczy zaakceptować.

Prowadzi to do kilku ciekawych sytuacji. Pierwsza jest taka, że nagle w telefonie przybywa kontaktów. Nasi znajomi z Facebooka, których numeru nie mieliśmy, nagle objawiają się na naszej liście kontaktów telefonicznych – tylko dlatego, że podali własny numer na swoim profilu na Facebooku i udostępnili go znajomym. Następna jest taka, że nawet jeśli próbowaliśmy być na Facebooku anonimowi, to nasi znajomi i przyjaciele już tę anonimowość dawno unieważnili. Nieistotne, że na Facebooku nazywamy się np. Michał Orwell i mamy ponad sto lat, a naszą lokalizacją jest Katalonia. Facebook już doskonale wie, że naprawdę nazywamy się zupełnie inaczej. A co więcej, podzieli się tą wiedzą z następnymi osobami.

Dowiedziałem się o tym, jak zwykle, przypadkiem. Oto koleżanka z pracy dała mi swój numer telefonu. Po chwili telefon sam z siebie zaproponował mi połączenie jej kontaktu z kontaktem z Facebooka. I nic w tym dziwnego, gdyby nie to, że koleżanka ta nigdy nie podawała Facebookowi numeru telefonu, a na tym portalu występuje pod zupełnie innym imieniem i nazwiskiem. Zagadka wyjaśniła się niemal natychmiast – jej współlokatorka ma identyczny telefon jak mój i najprawdopodobniej sama połączyła oba kontakty. A jeśli nie ona, to ktoś inny spośród jej kilkuset znajomych.

Kolejną dawkę wiedzy nabyłem, gdy postanowiłem wylogować się z Facebooka na moim telefonie. Nagle okazało się, że dużej części kontaktów po prostu nie ma. To znaczy są – ale jako gołe numery telefonów – i musiałem zgadnąć, który z nich jest który. Przyznam, że spanikowałem i mojego humoru nie poprawiło nawet to, że po chwili telefon odzyskał pełną listę kontaktów (ach, synchronizacja z serwerami Google!) – w ten nieprzyjemny sposób uświadomiłem sobie, co by się stało, gdyby nagle coś przestało działać.

Jedną z najbardziej profetycznych piosenek na „Time” jest „Here is the news”, opowiadająca o futurystycznym świecie wypełnionym informacją napływającą z każdej strony. Oprócz tekstu pojawiają się w tle losowe komunikaty z przyszłości, w tym jeden mówiący, że kilku inżynierów zostało skazanych na banicję przez sąd komputerowy. Brzmi jak zły sen? Być może, ale ten sen już nam się śni. Nie tak dawno temu Google „zniknął” portal Skąpiec. Portal ten po prostu znikł z wyszukiwarki i tak naprawdę nikt nie wiedział dlaczego. Od tej decyzji nie było żadnej drogi odwoławczej i nie było nad nią żadnej kontroli. Co więcej, decyzję tę podjął zapewne bot.

Nie inaczej jest na Facebooku. Na pewno znamy kogoś, komu zawieszono konto. Na razie czasowo, ale kto wie, czy już za rogiem nie czeka na nas ban nieograniczony w czasie. Co się wtedy może stać, przekonałem się boleśnie na przykładzie mojego smartfona, pozbawionego nagle dużej części kontaktów. Gdybym, na swoje nieszczęście, dorobił się również bana od Google, miałbym problem dużo poważniejszy – nie dość, że prawdopodobnie nie wiedziałbym, czyj telefon jest czyj, to jeszcze nie miałbym dostępu do swoich wiadomości i poczty elektronicznej. Tak, ja przecież też już od dawna zżyłem się z Gmailem i już nie pamiętam, jak to jest używać poczty od innych dostawców. Co więcej, coraz częściej nie pamiętają tego również nasi pracodawcy, opierając firmową pocztę o technologię Google i jego serwery.

Wyobraźmy sobie więc, co się stanie, jeśli zostaniemy zablokowani przez Google’a. Prywatne kontakty jakoś jeszcze damy radę opanować, o ile umiemy ograniczyć się tylko do tych osób, które nie używają Gmaila i do których można zadzwonić. Nasze życie w sieci również ucierpi, bo coraz więcej portali i stron internetowych powierza komentarze albo Google’owi (np. Agora, każąca się logować do komentowania z konta na gazeta.pl, oczywiście opartego o Google’u), albo Facebookowi (np. należący do „Krytyki Politycznej” Dziennik Opinii). Jeszcze gorzej będzie z pracą – nie dość, że całkiem szybko stracimy swoją – nie mamy już dostępu do poczty w pracy, bo nasz pracodawca przeniósł ją na serwery Google’a – to w dodatku staniemy się praktycznie niezatrudnialni. Wysłanie zwykłego CV stanie się loterią, bo przecież nie wiemy, która poczta oparta jest o Gmail. Niezwykle szybko spadamy więc do kategorii pariasów i faktycznych banitów we własnym społeczeństwie.

Na szczęście jesteśmy mało ważni i nie dajemy ani Google’owi, ani Facebookowi powodów do banowania nas. Jesteśmy grzeczni, a jedyne, co może naruszać ich polityki, to wrzucenie od czasu do czasu zdjęcia z gołymi cyckami, albo i tego nie. Czy na pewno? Jak to wygląda w praktyce, możemy się przekonać, gdy raz na jakiś czas Internet obiega pełna oburzenia wiadomość o tym, że któryś z tych gigantów „sprzedał” jakiemuś rządowi dane dotyczące politycznych przeciwników. Albo że z którymś z rządów podpisał umowę, w której zobowiązuje się do cenzurowania tego, czego szukają i o czym piszą jego użytkownicy. Dopóki dotyczy to krajów tak dalekich jak Chiny czy państwa afrykańskie, czujemy się spokojni. Nas samych stara się bronić Unia Europejska, ale kto wie, jak długo będzie się to udawało i jak paskudne rzeczy w międzyczasie będą robiły nasze własne rządy.

Google i Facebook potrzebują do życia tego samego – sieci naszych kontaktów. Obie korporacje doskonale wiedzą, z kim się kontaktujemy, jak często i gdzie bywamy (geolokalizacja to kolejna z rzeczy, na które się zgodziliśmy, instalując aplikacje!). Obie wiedzą, gdzie właśnie zrobiliśmy zakupy (ach, ludzie „czekinujący” się na Foursquare czy po prostu mający automatyczne meldowanie się) i z kim właśnie siedzimy, jedząc pizzę wieczorem, choć żonie powiedzieliśmy pół godziny wcześniej, że zostaniemy dłużej w pracy i że ma się nas nie spodziewać wcześniej niż po północy. Dane o sobie i o tym, co robimy podajemy bardzo chętnie i najczęściej zupełnie bezwiednie obu gigantom na tacy. Nawet jeśli wybierzemy cyfrową banicję i będziemy uważać, że jesteśmy poza systemem, zrobią to za nas przyjaciele, znajomi i współpracownicy.

Nie możemy na to wiele poradzić, ale miejmy chociaż tego świadomość.

Jarosław Ogrodowski

Blog pisma NOWY OBYWATEL Piszą: Kontakt Stowarzyszenie „Obywatele Obywatelom” ul. Piotrkowska 5 90-406 Łódź

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Technologie