Gdy myślę o kryzysie opinii publicznej w Polsce, przychodzi mi do głowy m.in. taki istotny element. To „lewicowość gimbusów” i „liberalizm kuców”, czy ściślej – ich źródła.
Otóż za negatywne zmiany wyobraźni społecznej – której płaszczyznami są nasz język, symbole i kody kulturowe, etyka oparta na współczuciu i zdolność do pogłębionej, bezinteresownej refleksji nad rzeczywistością – odpowiada także system edukacji. Owszem, utylitaryzm życia w świecie dążącym do hegemonii i apoteozy urynkowienia również nie jest bez znaczenia, jest jego tłem albo naczelną relacją. Ale gdy w publicznej, niedofinansowanej i zbiurokratyzowanej szkole umierają pospołu poezja i matematyka – bądźcie pewni, że totalizm spłaszczonych myśli i opinii oraz jego reprezentanci czyhają za progiem także na was. Jakie ów totalizm przybiera barwy, właściwe dla różnych grup społecznych i subkultur ideowych – to już nieco inna kwestia. Ale jednako obawiam się tych, którzy nie są w stanie dostrzec majestatu i delikatności fraz: „Stabat mater Dolorosa / iuxta crucem lacrimósa, / dum pendébat Fílius”, bo wszędzie widzą księży-pedofili, jak i tych, co wyzywają innych od komuchów, bo „arcypolskość” zbudowali na banałach o Polaku-katoliku, Polaku-neokonserwatyście czy Polaku-narodowcu jako wzorcu patriotyzmu i probierzu polskości.
Celowo użyłem powyżej określenia „kryzys opinii publicznej”, które jest szersze niźli „kryzys prasy/mediów”. Często dostrzegamy najpierw drobiazgi. Coraz bardziej fatalny jest język informacji, co pokazują choćby internetowe „nagłówki nie do ogarnięcia”. Podam tylko jeden przykład, na czasie, znaleziony w „Życiu Warszawy”: „Policja pobiła Wiplera, czy to on został pobity?”. Dodajmy do tego teksty, których nierzadko już się w redakcjach nie poprawia albo robi to pobieżnie, bo czekają setki innych zajęć, czasem coraz gorzej płatnych. Książki, także naukowe, również podręczniki, okraszone są coraz większą ilością błędów: od gramatycznych do merytorycznych przez stylistyczne. Wydaje się, że wydawcy i redakcje dochodzą do przekonania, że i tak tego nie spostrzeże czytelnik-komentator, który ledwo już zna poprawnie język ojczysty. Odbiorca, którego w dodatku w szkole wyuczyli czytać nie tyle ze zrozumieniem, co wedle narzuconych kluczy, niezbędnych do prawidłowego zdania matury. Tak hoduje się dzieci systemu.
Dodajmy do tego jeszcze bełkot i fałsz, prymitywizm codzienny, który ludzie – niezależnie od deklarowanych poglądów – chętnie sami finansują. I cóż, płacą za kolonizację własnych myśli więcej niż konsumenci w krajach Zachodu. A ich pieniądze i tak wędrują na ogół za granicę. Zabawię się słowami: kolonizacja naszych myśli to (neo)kolonialny majstersztyk. Właściciele stacji telewizyjnych jako punkt umowy powinni przedstawiać zapis: Szanowni Państwo – płacicie nam za to, że czynimy was głupszymi i bardziej uległymi wobec naszej wizji świata. I bardzo się cieszymy, że tak już pewnie zostanie, ku pożytkowi naszych udziałowców. Dziękujemy, że czas, który moglibyście Państwo poświęcić drugiemu człowiekowi, własnym myślom i uczuciom, inwestujecie w naszą działalność – wspieranie i umacnianie mentalnego niewolnictwa.
To dopiero początek kłopotów. Kiedyś sądziłem – to dość rozpowszechniony pogląd – że głównie nowe instrumenty medialnej komunikacji są odpowiedzialne za tę trywializację, pogłębianie się tendencji post-politycznych, zanikanie kultury wyższej w przestrzeni publicznej. Ale rzecz przede wszystkim w nowej obyczajowości, bezkulturze, które wynikają także z demontażu edukacji. Bo nawet jeśli prawdą jest, że środki przekazu oferują towar coraz gorszej jakości, to problemem jest znaczny niedobór „kulturowych przeciwciał” w przestrzeni publicznej. Jeśli ludzie są od dziecka uczeni myślenia o świecie jak psy Pawłowa, na zasadzie reakcji na wdrukowane skojarzenia, narzucane stereotypy, to musi to prowadzić do coraz dalej idącego konformizmu myśli, przystosowania do popularnych wzorców. Powtórzę – jeśli pośród szkolnych murów giną poezja i matematyka, to bądźcie pewni, że znacząco osłabnie duch i ruch oporu wobec telewizyjnych obrazów i gadających głów. Co zostanie? Dyktatura symbolicznej przemocy, przyzwolenie na hegemonię każdego prymitywizmu – byle to był „nasz” prymitywizm.
To zjawisko świetnie koreluje z innym, czyli zgodą na czarno-biały obraz świata. To świat kieszonkowych, ponurych inkwizytorów i funkcjonariuszy myśli. Takimi wychodzą już ze szkoły, oduczani subtelności, wyrafinowania, humoru innego niż ten, który posiłkuje się dołączonym opisem: „śmiech/aplauz”. Świat musi być prosty, musi być łatwo wytłumaczalny, nic nie może wyrastać poza granice ideologicznie wyznaczonego „dobra” i „zła”. Nic i nikt nie może się wymykać poza horyzont spłaszczonych znaczeń, definicji otoczonych ideologicznymi zasiekami, strażniczymi wieżyczkami zbudowanymi ze słów.
Komentarze