NOWY OBYWATEL NOWY OBYWATEL
190
BLOG

Jacek Zychowicz: Przywódca bez partii

NOWY OBYWATEL NOWY OBYWATEL Polityka Obserwuj notkę 17

Jacek ZychowiczMieczysław Rakowski był przez dziesięciolecia najbardziej wpływowym redaktorem kraju, a potem został czołowym politykiem.

Kierował rządem o przełomowym wymiarze i – jako jej ostatni „pierwszy” – przewodził partii, która przez pół wieku dysponowała, przynajmniej oficjalnie, monopolem na władzę. Osiągnął wszystko, co mógł? Niekoniecznie.

Ludzie z obozu Rakowskiego, których miał on prawo uważać za swoich wychowanków – jak, nie szukając daleko, Aleksander Kwaśniewski – chętniej niż na jego ukochane dziecko, „Politykę”, powoływali się na paryską „Kulturę” (mimo iż tę pierwszą faktycznie czytali, a pismo Jerzego Giedroyca rzadko, jeśli w ogóle, mieli w ręku). Po Sierpniu 1980, zamiast iść na czele sił reformatorskich, Rakowski stał się obiektem ich ataków. A będąc szefem władzy wykonawczej w PRL i przywódcą PZPR musiał, chcąc nie chcąc, grzebać partię i państwo, które mu powierzono.

Bardziej wyważone oceny Rakowskiego pojawiły się w mediach głównego nurtu dopiero po jego odejściu. Wcześniej prezentowano go tam jako relikt minionej epoki, z którym miało się kojarzyć głównie jego pożegnanie z PZPR pod hasłem: „Sztandar wyprowadzić”. Rakowski nie wypierał się formacji politycznej, której historię współtworzył. Dlaczego po II wojnie światowej wybrał szeregi działaczy partyjnych, tłumaczy akurat ta jego wypowiedź, za którą pokutował długo na moralnym i patriotycznym indeksie. – Gdyby nie socjalizm – wołał Rakowski w roku 1984 do gdańskich stoczniowców – pasalibyście krowy. Reagując na krzyki oburzenia, dodał: Ja też. Dzisiaj, kiedy stocznie na Pomorzu są likwidowane, a robotnicy dawno utracili wszelkie znaczenie społeczne, trudno już się na niego oburzać.

Wkrótce po wydarzeniach bydgoskich z roku 1981, Rakowski zmierzył się z oskarżeniem, iż jako prominent partii komunistycznej nie może być dobrym Polakiem. W mieście będącym ogniskiem ówczesnego konfliktu, wyjaśniając, dlaczego etykietę spadochroniarza, zrzuconego do nas przez wielkiego sąsiada ze Wschodu, uważa za – łagodnie mówiąc – nietrafną, stwierdził, że w pobliskich lasach leży jego ojciec, którego rozstrzelali hitlerowcy.

PRL z początku ukazywała się Rakowskiemu jako jedyna państwowość w historii Polski, gdzie chłopski syn mógł zajmować się nauką o stosunkach międzynarodowych, a nie opieką nad zwierzętami gospodarskimi, zaś nikomu z jego rodziny nie groziła kula w łeb. Zaraz pojawiła się jednak konieczność rozrachunku z czasami Stalina. Kiedy w generacji Rakowskiego jakoś się z nią uporano, dokuczać zaczął inny problem, do którego pionierskich odkrywców należał redaktor „Polityki”. System gospodarczy Polski nazywającej siebie Ludową skutecznie organizował przemieszczenie ludności ze wsi do miast, ale już około roku 1960 ujawnił wyczerpanie swych możliwości rozwojowych. Rakowski wiedział o tym na pewno, podsumowując losy realnego socjalizmu, gdy ten ustrój należał już do przeszłości. I za wczesnego Gomułki, gdy ogromnej większości – póki co – wystarczyło, że policja polityczna złagodniała, odbierało się wszakże sporo niepokojących sygnałów. Czy Polska, w której bez zgody centralnego zarządcy trudno zbudować dom lub otworzyć sklepik z bułkami, nie przenosi się znowu – z odmiennych wprawdzie niż przed rokiem 1956, lecz równie głębokich powodów – na boczny tor historii Europy?

W słynnym po roku 1956 tygodniku „Po prostu” zadowalano się wygodnymi dla siebie deklaracjami: my, ludzie rewolucyjnej czołówki, jesteśmy równie czyści, jak realia wokół nas robią się coraz bardziej ponure. A przecież niedawnej pięknej jesieni w warszawskich fabrykach mało brakowało do powtórzenia Wielkiego Października. Gdyby tylko Gomułka nie przykręcił śruby... Poddając się rozczarowaniu, na seminariach marksistowskich rewizjonistów pochylano się z troską nad jednostką ludzką, osaczoną przez totalitarny byt. Rakowskiego z grupami tak myślącymi mogły łączyć głównie sojusze taktyczne. Jego bowiem interesowała przede wszystkim gospodarcza proza życia. Aby jednak oddziaływać na kształtujące ją mechanizmy, potrzebował wpływów wśród decydentów z ideologicznej i rządowej „nadbudowy”.

Drogą do wielkiej polityki stało się dla Rakowskiego redagowanie tygodnika „Polityka”, którym gomułkowskie kierownictwo zastąpiło zlikwidowane „Po prostu”. Miał on początkowo przekonywać wahającą się inteligencję do racji partyjnej czołówki. Lecz dosyć szybko kierunek jego perswazji w znacznym stopniu się odwrócił. „Polityka” stawiała na oświeconego despotę, który – demokratyzując w rozsądnych granicach stosunki polityczne – na pierwszym planie umieści zwiększenie gospodarczej produktywności. Skoro wśród szefów frakcji rywalizujących o względy towarzysza Wiesława kogoś takiego nie było, pożądanego przywódcę należało wychować swoją publicystyką.

Rakowski, im wyżej zachodził, uderzał o mury coraz trudniejsze do przebycia. Jeden z nich wznosił aparat rządzącej monopartii. Na jego górnych piętrach czasem jeszcze spotykało się – typową, niestety, dla radykalnej lewicy XX wieku – kombinację politykiera z doktrynerem. Jej okaz, powołując się na zakreślony cytat z tomu Lenina, wiedział, że czegoś nie wolno i już, bo tak głoszą święte pisma. Za plecami tymczasem szykował donos, obliczony na wykończenie zbłąkanego towarzysza. Stopniowo jednak z partyjnych organizacji wypierał go działacz słabiej radzący sobie w debacie o ideowych zasadach, lecz za to twardo chodzący po ziemi. Temu typowi nade wszystko zależało na bezpieczeństwie i rosnącym komforcie. Nic więc dziwnego, że nowinki, napływające z prasy partyjnej, która – jego zdaniem – powinna tonować nastroje, wypośrodkowując swoją linię, uważał za osobiste zagrożenie.

Gdyby jakimś cudem udało się przełamać opór aparatu, do powstrzymania zbyt daleko idących reformatorów były przygotowane czołgi zza wschodniej granicy. Przecież jesienią 1956 o mały włos nie rozjechały one Polski tak, jak Węgier. Pozostawała więc taktyka małych kroków, z którą zawsze wiążą się niebezpieczeństwa dla stosującego ją gracza. Czy narzędzie zmieniania systemu w swoim realnym działaniu nie służy mu, koniec końców, za wentyl bezpieczeństwa? Tak nieprzejednanym patriotom starej daty, jak początkującym kontestatorom, „Polityka” nieraz musiała się wydawać sprawniejszym organem propagandowym niż toporne „Nowe drogi”. Z ich punktu widzenia, jej faktyczne osiągnięcia sprowadzały się do personalnego awansu swego redaktora naczelnego. A równocześnie, mimo wszelkich manewrów ubezpieczających i gestów wobec kierownictwa, których ślady znajdują się w niejednym tomie „Dzienników” Rakowskiego, łatwo było trafić pod ogień wrogich grup w partii. W latach 1960-70, istnienie „Polityki” – przynajmniej z Rakowskim jako szefem – kilkakrotnie wisiało na włosku. Aby postawić je pod znakiem zapytania, wystarczyło niewiele. Gdy „Polityka” opublikowała szyderstwa Urbana z krakowskiego pogromcy ludzi trunkowych, a potem notatki Jerzego Andrzejewskiego przeciwko karze śmierci – kochający dyscyplinę społeczną Gomułka szalał. Ale w końcu dawał się nakłonić do oszczędzenia Rakowskiemu przyszykowanej już dymisji i banicji.

Przy okazji ówczesnych sporów, Rakowski udowodnił, że ekonomiczny pragmatyzm nie przesłania mu szerszego horyzontu ideowego. Redakcja „Polityki”, na ile to było możliwe, bojkotowała „antysyjonistyczną” kampanię propagandową z roku 1968, zajmując pozycję tolerowanego w ramach obozu władzy, ale zdecydowanego przeciwnika generała Moczara i jego frakcji partyzantów. Niedługo pojawiły się możliwości spożytkowania autorytetu pisma na skalę znacznie większą, niż dawało się to pomyśleć za czasów Gomułki.

Jeżeli Rakowski wątpił czasami – chyba szczególnie w dość ponurym okresie od Marca 1968 do Grudnia 1970 – czy trafnie wybrał metodę osiągania swych celów, to długofalowe skutki wydarzeń na Wybrzeżu musiały go uspokoić. Ekipa Gierka rozumiała, że musi niejedno zmienić, aby zapewnić sobie stabilizację połączoną z akceptacją. „Polityce” nieobce były ambicje napisania – w cyklu zasadniczych artykułów – programu dla nowego pierwszego sekretarza. Pod niejednym względem mogło wyglądać, że Gierek rządzi tak, jak „Polityka” nim kieruje. Inwestycjom w unowocześnienie gospodarki towarzyszyło tyleż dyplomatyczne, co kredytowe otwarcie na Zachód. Efekty nie kazały na siebie czekać. Za swego męża zaufania w bloku radzieckim uznali Gierka i socjaldemokrata Helmut Schmidt, i konserwatysta Giscard d’Estaing, i nieformalny prezydent USA do spraw polityki zagranicznej, Henry Kissinger.

Romans „Polityki” z Gierkiem nie był jednak bezkonfliktowy. I to nie tylko dlatego, że Gierek nie przepadał za Rakowskim osobiście, mając do niego pretensje o pewien żart. Śląsk, którym Gierek, będąc tam sekretarzem wojewódzkim, starał się rządzić jak szczodry książę dzielnicowy, Rakowski porównywał do Katangi – bajecznie bogatej prowincji Konga, rozsławionego wtedy przez wojnę domową z tragicznie poległym socjalistą Lumumbą, wodzami plemiennymi, którzy zmodernizowali się na tyle, by docenić siłę dolara, Czombem i Mobutu, oraz białymi najemnikami w głównych rolach. Szybko stało się jasne, że Gierek buduje przemysłową „drugą Polskę” i pozwala obywatelom PRL spróbować coca-coli, aby niczego ważnego nie naruszyć w politycznych zasadach ustroju. Według jego wyobrażeń, socjalizm był sumą władzy sekretarzy oraz technokratycznej modernizacji. Rozbudowując telewizję, ekipa Gierka zachęcała do urządzania w niej orgii uwielbienia na swoją cześć, które po jej upadku przezwano „propagandą sukcesu”.

Zgodnie ze swą formułą umiarkowanej opozycji wewnątrz establishmentu, „Polityka” od czasu do czasu uczestniczyła w tych rytuałach i starała się wobec nich dystansować. Takie balansowanie na linie długo przynosiło jej korzyści. W oczach Zachodu, stało się nieodłącznym elementem specyfiki, wyróżniającej Polskę na tle świata zza żelaznej kurtyny. A jeśli idzie o kraj, wypromowało się na instytucję o wpływach trudnych do zlekceważenia. Dosyć realistyczna jest sytuacja z „Kung fu” Feliksa Falka, gdzie niepokorny fachowiec z prowincji, tępiony przez miejscowych panów i władców, po ukazaniu się reportażu w „Polityce”, prezentującego go w korzystnym w świetle, dosłownie z dnia na dzień pozbywa się kłopotów.

Każde dokonanie ma swoją cenę. Środowisko „Polityki”, któremu trudno odmówić wysokiego standardu profesjonalnego oraz znanych już nieźle zasług, zaczęło ujawniać także rysy mniej sympatyczne. Należało do nich postrzeganie siebie jako swego rodzaju „Pierwszej Brygady” – czy, jak kto woli, zalążkowej komórki siły przewodniej – szykującej się, żeby w sprzyjającej chwili przeprowadzić historyczne reformy dla dobra społeczeństwa, ale niekoniecznie z jego udziałem. Pozyskiwanie stronników na szczytach władzy nierzadko zamieniało się w cel dla siebie. Charakterystyczny styl „Polityki” nie był wolny od przeświadczenia, że my, fachowcy i eksperci, zajmujący wysoką pozycję dzięki swoim wysiłkom i umiejętnościom, mamy prawo pouczać anonimową resztę. Cechy te, w epigońskim wyolbrzymieniu, są do prześledzenia w felietonach albo – jeszcze lepiej – na blogu Daniela Passenta.

U schyłku dekady gierkowskiej, „Polityce” bardziej niż własne wady dolegają trudności strategiczne, którym sama nie zawiniła. Rewolta z czerwca 1976, pełzający kryzys oraz „zima stulecia” dowodzą, że nakładom na rozwój gospodarczy grozi zmarnowanie, jeśli nie pójdą z nimi w parze reformy polityczne. I tak, zamrożone od lat ceny mięsa należało podnieść, aby uniknąć ogołocenia z niego sklepów. Jednakże, Gierek, który nie lubił już wprawdzie nadużywać siły polityczno-wojskowej, nie był jeszcze gotowy doprowadzić do tego celu inną niż papierowa debatą społeczną. W powietrzu wzbiera oczekiwanie na kolejny przełom. Czy „Polityce” nie powinno być bliżej do założycielskich grup opozycji niż do gmachów władzy, w których coraz ciężej oddychać? Na taki sojusz liczą dysydenci, wzdychający do nawiązania kontaktów z Rakowskim i jego otoczeniem. Jacek Kuroń bardzo stara się o poznanie sekretarza redakcji „Polityki”, Dariusza Fikusa. Ten, może nie bez związku z tymi zalotami, publikuje teksty, zdjęte przez cenzurę ze swojego tygodnika (wprawdzie z rytualną wzmianką „bez wiedzy i zgody autora”) w KOR-owskim „Biuletynie Informacyjnym”. Jeszcze w czasach solidarnościowego „Tygodnika Mazowsze” za szczytowy wzlot, na który może liczyć prasa nieoficjalna, będzie się uważało wywołanie – chociażby złośliwej – reakcji na łamach „Polityki”.

Środowiska członka KC Rakowskiego i dysydenta Kuronia nie tak wiele dzieliło, jak mogłoby się zdawać powierzchownym obserwatorom. I tu, i tam przyjmowano, że czym mniej zależności od ZSRR – a za to, czym więcej swobód w sferze publicznej i wciąż dosyć ogólnikowo określanych reform gospodarczych – tym lepiej. Niejeden sympatyk KOR piętnuje dziennikarzy „Polityki” jako doskonale wynagradzanych oportunistów. Ferując takie wyroki, nie dostrzega, że jego idol, Jacek Kuroń, stwierdził otwartym tekstem w „Biuletynie Informacyjnym”, że działalność jawnej opozycji o tyle ma sens, o ile pewna frakcja w PZPR wykorzysta ją dla swoich celów. Zorientowana część KOR, ku rozczarowaniu niezłomnych, ale naiwnych kolegów, grawitowała więc wokół reformatorskiego odłamu partii rządzącej, którego uosobieniem był Rakowski. I na odwrót, w redakcyjnym gmachu „Polityki” nieraz pewnie wyśmiewano się z KOR-owców, określając ich jako narwańców walących głową w mur. Rakowski, jednakże, miał na ich temat bardziej zróżnicowaną opinię. W sierpniu 1980, ale wciąż przed zawarciem porozumień gdańskich, ostrzegł on Kuronia, trochę przy tym ryzykując, że kurs władzy wobec dysydentów znacznie się zaostrzy. Kuroń zdążył odebrać kartkę z tą przestrogą, gdy w jego mieszkaniu znajdowała się już ekipa SB. Nie chcąc zaszkodzić Rakowskiemu – zaznaczył potem w swoich wspomnieniach – zjadł kompromitujący go świstek papieru.

Tym dziwniejsze, że w trakcie 16 miesięcy pierwszej „Solidarności” nastąpiło gwałtowne rozejście się szlaków Rakowskiego i doradców nowego związku, wywodzących się z opozycji czasów Gierka. O większe znaczenie ruchu związkowego – i szerzej, pluralizm organizacyjny w ustrojowych zasadach i praktyce PRL – „Polityka” upominała się od dawna. Patrząc z drugiej strony, prawie wszyscy opozycjoniści czytywali „Politykę”, nim jeszcze komukolwiek przyśnił się drugi obieg wydawniczy. Najbardziej oczywisty powód wspomnianego konfliktu miał wymiar prozaicznie personalny. Więcej niż jedno słońce nie może świecić na tym samym niebie. Rakowski próbował uświadomić swoim towarzyszom o zamkniętych umysłach, że wbrew ich marzeniom „Solidarność” nie zniknie któregoś pięknego dnia. A wobec tego – dodawał – nie ma innego wyjścia niż „szanować partnera”. Sam postępował dokładnie tak, jak zalecał. Kolumny jego tygodnika otworzyły się na liderów strajkowych z Gdańska i Szczecina, których wcześniej nieznane nazwiska huczały w całej Polsce. Ale czy dopiero co powstały ruch odnowy nie powinien – dla dobra własnego i całej Rzeczypospolitej – skorzystać z doświadczeń politycznych i dziennikarskich starych wyg, które na wzywaniu do przebudowania realnego socjalizmu zjadły zęby?

Zaproszenie do uczenia się od „Polityki” nie mogło się spotkać z odzewem na czele „Solidarności”. W Polsce rozpoczęła się przecież – sądzili tam jedni – pierwsza rewolucja proletariacka w historii świata. Lada chwila – roiło się innym – kremlowskie kuranty zagrają Mazurka Dąbrowskiego. Wiatr historii zdmuchiwał mozolnie hodowane owoce pracy organicznej, którą „Polityka” uprawiała w poprzednich dekadach.

Tyle, że z punktu widzenia Rakowskiego, sytuacja wyglądała zupełnie inaczej. Według niego, radykałowie związkowi przymuszali wręcz Związek Radziecki do interwencji. A ta zmarnowałaby dorobek sporej części jego życia, który oceniał jako całkiem zadowalający.

Rakowski, mimo wszystko, wciąż był na tyle bliski opozycjonistom skupionym w „Solidarności”, że jak piorunochron przejął na siebie ładunek ich żalów do władzy. Karol Modzelewski wspominał, że nienajgorzej negocjowało mu się z sekretarzem Tadeuszem Grabskim, którego w prasie solidarnościowej przedstawiano jako potwora z betonu. Jego zdaniem, Grabski potrafił być rzeczowy – w jaskrawym przeciwieństwie do Rakowskiego, który podobno „darł się i histeryzował”. Psychologiczne źródło tych wrażeń łatwo zrekonstruować. Grabskiego w oczach Modzelewskiego – i, oczywiście, vice versa – tak zohydziła propaganda własnej organizacji, że każda zaobserwowana odmienność wobec przyjętego stereotypu była pozytywnym zaskoczeniem. Rakowskiego, dla odmiany, opozycjoniści nadal nie uważali za obcego i bezdusznego aparatczyka. Stąd irytacja, której ulegali, ilekroć przy stole rozmów słyszeli od niego rzeczy nie przypadające im do smaku.

Najciekawsze, że obydwie strony sporu przegrały. Działacze i doradcy „Solidarności” trafili do tzw. internatów, z których – co chyba było dla nich najbardziej przykre – nie próbowały ich wyzwolić milionowe rzesze robotnicze. Rakowski na pewien czas podjął się niewdzięcznego zdania obrony stanu wojennego. Ale, gdy tylko względna stabilizacja została przywrócona, jego zwierzchnik, generał Jaruzelski, zdecydował się go pozbyć. Wówczas Rakowskiemu przypadła chyba najbardziej beznadziejna w jego życiu posada wicemarszałka Sejmu.

Z ponurego zesłania i jego, i partnerów, z którymi w roku 1981 raczej się kłócił niż porozumiewał, wkrótce odwołała historia. Po oficjalnym zniesieniu stanu wojennego, Rakowski odnotował, że Jaruzelskiemu i jego umundurowanym pomocnikom udało się osiągnąć tyle, iż w gospodarce i całym życiu społecznym zapanował spokój, na którym im tak zależało. Dalej posunąć się nie byli w stanie. Polska – oceniał Rakowski – opadała na sam koniec europejskiego peletonu.

Nie było to wyłącznie jej własnym problemem. Memoriał, który Rakowski rozesłał w kierownictwie PZPR u progu ostatecznej katastrofy tej partii, mierzył się już z przypadłościami nie tylko Polski, lecz i całego obozu nazywanego socjalistycznym. Trudno dobrze wróżyć – oceniał tam Rakowski – formacji ustrojowej, która do zasobu trwałych osiągnięć cywilizacji wniosła tylko sputnika i kazaczoka. Niestety, zgodnie z jego bon motami, pierwszy z tych cudów latał zbyt daleko od ziemi, a drugi uszczęśliwiał głównie bywalców rozrywkowych lokali Paryża. Albo więc socjalizm będący następstwem rewolucji rosyjskiej spotka dokładnie to, czym on straszył swoich wrogów – obsuwanie się na śmietnisko historii, albo... Ustrój ten może uratować tylko reformator wielkiej historycznej miary. W skali światowej, Rakowski myślał o Gorbaczowie, który akurat święcił swoje największe triumfy – niestety, jedynie w prasie zachodniej. Ale, gdy szło o Polskę, wyraźnie wskazywał na siebie.

Niewiele jest rzeczy bardziej tragicznych niż szansa, która przychodzi za późno. Rakowski zdecydowanie różnił się od całkiem już zgorzkniałych Jaruzelskiego i Kiszczaka. Tamci dbali niemal tylko o własne bezpieczeństwo. W jego imię, oddając wreszcie całą władzę w ręce opozycji, wyrzekli się nawet udziałów w puli wpływów politycznych, na które z początku liczyli. Rakowski natomiast, podczas swego krótkotrwałego urzędowania w gabinecie premiera, chciał być reformatorem numer jeden. W rezultacie, miał z tego tyle, iż gwiazdy opozycji, świecące nieraz wątpliwym blaskiem, nigdy mu nie darowały, że tak uparcie z nimi konkurował.

Są i tacy – mniej głośni, ale tym bardziej pamiętliwi – którzy nie wybaczyli mu rozwiązania partii, która przy wszystkich swoich wadach zrzeszała jednak setki tysięcy ludzi o szczerych nierzadko przekonaniach lewicowych. Minęło zaledwie 20 lat – i pod czerwonym sztandarem skupia się najwyżej kilkanaście osób. Z kolei Jerzy Urban ogłasza teraz wyprowadzenie sztandaru za szczyt zasług Rakowskiego. Mówi, rzecz jasna, w imieniu uwłaszczonej nomenklatury, szczęśliwej, że po zrzuceniu z siebie pezetpeerowskiego garbu udało jej się wtopić w krajobraz III RP.

Rakowskiemu u schyłku życia nie brakło powodów do rozgoryczenia. Odmówiono mu nawet skromniutkiego miejsca w panteonie ojców-założycieli nowej Polski. Aczkolwiek, dwie absolutnie kluczowe decyzje dla zmiany ustroju – o swobodzie działalności gospodarczej i urynkowieniu cen żywności – podjął nie Władysław Bartoszewski i nawet nie Tadeusz Mazowiecki z Leszkiem Balcerowiczem, ale właśnie on. A że jego zaufani współpracownicy do spraw gospodarczych, Mieczysław Wilczek oraz Ireneusz Sekuła, reprezentowali grupy wyhodowane w schyłkowym realnym socjalizmie, dla których kapitalistyczna racjonalność gospodarcza oznaczała zgarnianie pod siebie? To kolejna z niemiłych przygód, których historia Rakowskiemu nie oszczędzała.

Było wiadomo, że Rakowski po likwidacji PZPR nie wybierał się bynajmniej na emeryturę. Pragnął służyć za mentora nowej socjaldemokracji, której liderów traktował nie bez podstaw jako swych politycznych potomków. Tymczasem Aleksander Kwaśniewski i spółka skalkulowali, że łatwiej im będzie należeć „do jednej partii z Michnikiem”, jeżeli się z nim rozstaną.

Prawdziwy dramat Rakowskiego ma jednak sens wręcz historiozoficzny. Gdyby w Polsce po roku 1989 jakimś cudem uformował się demokratyczny socjalizm, o którym myślano w dawniejszej „Polityce”, kierowałby on pewnie znaczącą partią, głoszącą program liberalny – oczywiście, w stylu powojennych Niemiec, a nie Wielkiej Brytanii pod rządami Thatcher. W kapitalizmie odpowiadającym swemu wyidealizowanemu wzorcowi, na który zapatrzyliśmy się za Gierka, a także w okresie posierpniowym, zabiegałby z kolei – też mając za sobą poważne siły społeczne – o jego przebudowanie w duchu socjaldemokracji a la Olof Palme. A w Polsce, jak istnieje realnie, był – właśnie przez swój format – skazany na osamotnienie. Szczególnie na tle polityków socjaldemokratycznych, którzy myślą z jednego sejmowego głosowania na drugie. Albo na tle wydmuszek, którym ich medialny mecenas kazał imitować ideową lewicę.

Jacek Zychowicz


Blog pisma NOWY OBYWATEL Piszą: Kontakt Stowarzyszenie „Obywatele Obywatelom” ul. Piotrkowska 5 90-406 Łódź

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (17)

Inne tematy w dziale Polityka