Tuż po wylądowaniu na Sri Lance i dojechaniu do parnego Colombo, po znalezieniu hotelu, w którym klima pozwalała żyć, po wzięciu zimnego prysznica i po wyjściu na roztrąbione miasto do zaklejonego jak plastelina jet-legiem mózgu zaczęły z trudem przebijając się pierwsze wrażenia. Pierwsze zdziwienie, które ze względu na trwającą od 30 lat wojnę domową, wcale nie było zaskakujące, to ilość wojska na ulicach. Posterunek za posterunkiem, z czujnie patrzącymi żołnierzami, trzymającymi palec na spuście karabinu, kryjącymi się za stertami worków z piaskiem. Muszę przyznać że do końca wyjazdu robiło to wrażenie. Z drugiej jednak strony często widziałem także żołnierzy w mniej kluczowych strategicznie miejscach swobodnie rozmawiających ze znajomymi przechodniami. Jedni sobie biegają, inni się śmieją, a żołnierze głaszczą swoje karabiny. Także atmosfera daleka jest od stanu wojennego, jaki mieliśmy w czasie wojny jaruzelskiej.
Druga rzecz to niesamowicie ciemna skóra Lankijczyków. Hinduskie i europejskie rysy twarzy, proste włosy i skóra czarna jak heban. Dość zaskakujące połączenie. Coś jak murzyn-albinos. Natomiast gdy dotarliśmy nad morze, do deptaku dla zakochanych, okazało się, że duży parasol może chronić nie tylko od deszczy, nie tylko od słońca. Może chronić także od wzroku przechodniów zakłócających miłosne tet-a-tet w słonej mgiełce wieczornej bryzy. To był bardzo zabawny widok.