Rob Flynn uderza ponownie, trzymając się kierunku wyznaczonego w 2004 r. przez „Through the ashes of empires”. Czyli ostro, pamiętamy o tradycji muzyki metalowej, dosalamy specyficznym maszynowym groove, do tego potężny wokal lidera i dla kontrastu piękne melodie wyśpiewywane czystym głosem. Choć tak naprawdę styl MH został zdefiniowany na genialnym debiucie „Burn my eyes”, który wywrócił metal do góry nogami. Nie zgadzam się z tezą, że ten album stworzył nu-metal, bo to zrobił Korn. Debiut MH to było świeże powietrze do stęchłego metalowego grajdołka, podobnie jak „Vulgar display of power” skopał tyłki i pokazał jak łączyć stare z nowym. Później Flynn tak zapatrzył się w kolegów z Korna i Limp Bizkit czy Slipknot, że sam założył błyszczące dresy, postawił włoski, przyozdobił się w blink-blink i próbował zostać gwiazdą sceny alternatywnej. Mówię oczywiście o czasie „The burning red”, płyty dobrej, lecz stanowiącej w obliczu 2 poprzednich „FY” dla metalowej braci. Cóż, po upadku trzech pasków z piedestału, Rob poczuł, że czas zwrócić metalom co ich, przypomniał sobie, że grał kiedyś w thrashowym Violence, zabrał stamtąd kolegę Phila Demmela i zaczął czerpać z Iron czy Judas na modłę walcownika jakim jest jego zespół. I tak mamy już 3 płytę po tym zwrocie. Płytę dobrą, bo Rob badziewia nie nagrywa, to wytrawny muzyk metalowy, który oprócz fenomenalnej łapy do totalnie dewastujących riffów dysponuje oryginalnym vocalem, potrafi zaryczeć albo też pięknie zaśpiewać. Razem z Philem kontynuują gitarowe pasaże, unisona, doskonałe solówki, pojedynki gitarowe godne następców Smitha i Murreya.
Czy mamy do czynienia z zastojem skoro Rob gra mniej więcej to samo już 3 płytę? Moim zdaniem nie, nie wymagam nigdy zmian drastycznych, zaś najważniejsze są dobre kompozycje, a tu ich mamy sporo. Pierwszy „I am hell” nawiązuje na wstępie do muzyki klasycznej, koi, ale potem uderza ze zdwojoną mocą i robi niemałe spustoszenie. Drugi „Be still and know” to przebojowy, z fajnymi heavymetalowymi zagrywkami gitarowymi wałek, który nadaje się do radia (pewnie alternatywnego). Tytułowy to piękna, rozbudowana kompozycja, gdzie mocne miażdżące riffy współgrają z łagodniejszymi partiami. Bo Rob wie jak budować napięcie w kompozycjach, jakich środków wyrazu dobierać by go „udramatyzować”, bo MH to teraz epickość w metalu. Kolejny „This is the end” kusi akustycznym wstępem, ale chwila ukojenia mija i przez chwilę lecimy blackowym riffem, niby blastem a potem czystą thrashową młócką. Taka Flynnowska zapowiedź końca świata, która pod koniec nabiera „galopowego” tempa. „Darkness within” to kolejna próba Flynna w balladowym podejściu to kutego żelaza, jest ok., choć kultowego „descends….” nie przebił. A jak pięknie łoić pokazał w kolejnym „pearls before swine”, gdzie mamy pyszny groove i klasyczne zagrywki metalowe, całe MH. „Who we are” zaczyna się śpiewem małych pociech muzyków MH, chwytem dość ogranym, ale niech im będzie. Potem mamy jednak jazdę z kolejnym genialnym riffem, gdzie wszystko jest na swoim miejscu. Numer się wycisza, kończy się ten cały zgiełk w wykonaniu Machine Head. Zespołu, który gra we własnej lidze, dobrze, że wciąż są z nami. Ocena 4,5.
Recka Dawrweszte
Recka wmichaela
Inne tematy w dziale Kultura