Tym razem propozycja
wmiachela dotyczy jednego z projektów Mike'a Pattona, choć czy to tylko i wyłącznie projekt? Przecież Faith No More właściwie tylko koncertuje, Fantomas zimują a solowe dokonania Mike'a też okryły się już kurzem.
Tomahawk określano mianem "normalniejszego" z dokonań "pofaithnomorowskich" Pattona, choć oczywiście wciąż jest tworem mocno alternatywnym. Bo choć nie brak tu wygibasów, stylistycznego eklektyzmu, eksperymentów, to jest też sporo melodii i ładnego śpiewu lidera. Nie jestem ekspertem w analizowaniu dotychczasowej działalności Tomahawk, ponieważ nie znam jej najlepiej. Wydaje mi się, że alternatywny rock to dobre określenie. Czasami jest mocniej, potem mrocznie i psychodelicznie - czuć w tym udział ducha Melvins ( bo wiemy, że fizycznie jak najbardziej).
Zaczyna się transową kompozycją tytułową, wolno, z pętlącym się motywem gitarowym. Później bywa bardziej skocznie, wręcz punkowo z dość melodyjnymi refrenami (stone letter), ale też pojawia się klimat niczym z twin peaks (baby lets play) czy udział jazzowych inklinacji (rise up dirty waters). Dużo, dużo mieszania. Tylko mam kłopot z tym, że nie jest to płyta, która by mnie powaliła. Dzieje sie na niej sporo, ale czasami zdarza mi się ziewnąć, może to kwestia mnogości kompozycji (13). Niby krótkie i treściwe, ale mimo fajnych pomysłów wyjściowych (choćby noise riff w "the quiet few"), nie czuję tutaj błysku geniuszu, a przecież tak mówi się często o Pattonie.
Czyli płyta dobra, zrobiona przez ludzi doświadczonych, dalej poszukujących nowych środków ekspresji, pamietających też o melodii. Ale brak błysku. Ocena 3,5.