Siedziałem kiedyś nad kartką komputera i napisałem scenariusz filmu kosmicznego. Trochę historycznego, trochę współczesnego, a całość w klamrze i w przewidywanej długości 28 minut. Rach-pach-ciach – wysłałem mejlem do prywatnej stacji TV, a po jakimś tam tygodniu... zadzwoniła komóra i gość powiedział, że fajny scenariusz i że biorą.
Ale początkowo było to jednak tak, że miałem kaca i że gadali w radyjku od rana o Gagarinie i o Gagarinie cały czas, rok był 2002, więc rocznica chyba jakaś. Co tu wydusić z newsa radiowego o Gagarinie?! - Srać na Gagarina... – pomyślałem i już miałem wyjść z chaty, ale przyszedł listonosz z poleconym i chciał wymusić na mnie podpis potwierdzający odbiór przesyłki dla tego gościa, co tu przede mną mieszkał. - Toż pan taki zamiennik jest w sumie, adres ten sam, pan podpisze... - przekonywał.
- Zamiennik, zamiennik – wrzasło mi się pod beretem, drzwiami listonosza wypchnąłem i siadłem do wspomnianej już kartki komputera. - Hermaszewski, pierwszy Polak w kosmosie, zamiennik, Gagarin, zamiennik... - mruczałem.
Przecież Hermaszewski, gdyby tak ślepej kiszki przed startem albo i zwykłej sraczki dostał (tak myślałem) to w ten cały kosmos by nie poleciał. A Polak musiał lecieć! Przecież tu rakiety, pieniądze, zegar bije, kobiety, ruble transferowe, prestiż i kosmodrom Bajkonur w Kazachstanie z Breżniewem w tle. Musieli Zamiennika-Polaka szkolić równolegle. Przecież musieli.
I mało mnie szlag nie trafił z radości, kiedy przyszły taśmy (wtedy można było za jakąś tam kasę zamawiać Kronikę Filmową z WFDiF na potrzeby dokumentacji z prawem wykorzystania) i kiedy się na nich okazało, że pułkownik Zenon J. nie dość, że odznaczony przez Gierka został stojąc bok w bok z Hermaszewskim w Sejmie, ale na dodatek – mieszka nieborak w moim Poznaniu, bo tu się urodził i w ogóle. A mieszka na Ratajkach. W blokowisku.
Co ja wtedy? Docieram do gościa najpierw telefonicznie przez szwagra-konia-ojca-matki-paprotki-znajomego i się wyłuszczam. Że kosmos, Gagarin, rocznica i telewizja ku chwale ojczyzny film robi. A płk Zenon J: - Zapraszam.
Blokowisko, wiosna, poznańskie Rataje, czteropiętrowy blok. Taszczę operatora, operator taszczy kamerę, żadnego dźwiękowca, żadnych zbytków, trzy akumulatory, cztery kasety, podepnie się po cichu, albo i na efekcie się pojedzie. Partyzantka. Broń Boże ostentacja. Dzyń dzyń, trzecie chyba piętro, panowie wchodzą, wchodzimy, kompotu z rabarbaru się napijecie. Pijemy. Operator coś tam gra spod pachy. Meblościanki, paprotki, na półce model plastikowy jakiegoś samolotu - kurzy się solidarnie z modelem statku kosmicznego wyglądającego jak logo na papierosach „Interkosmos”. Politura, książki jakieś, widok z okna na inny blok. I on.
Gęstniał w jego słowach zaczyn nieuświadamianej złości wobec Hermaszewskiego, ale może była to żołnierska karność nie pozwalająca niechęci przekształcić się - w złość właśnie. Bo był z Hermaszewskim podczas wszystkich szkoleń, razem trenowali i jednocześnie – wiedział, że to właśnie on miał lecieć w kosmos, a Hermaszewski..., a Hermaszewski go wymiksował. Do ostatniej chwili nie wiedzieli kogo wystrzelą na orbitę. Na to wychodziło, że Hemaszewski go wymiksował. - Gdybyście panowie to wszystko widzieli...
I wszystko byłoby cacy, choć Zenon J. raczej upierał się, żeby nie nagrywać, że nie ma o czym mówić, gdyby się nie okazało, że właśnie akurat wtedy pierdaknęło: „przyszedł Rywin do Michnika” i stacja telewizyjna, którą mam na myśli i scenarriusz mi potwierdziła inne - niż taniec z jakimś poznańskim leszczem - sprawy miała na głowie. A ja już wstępu i tak na Woronicza nie miałem jeżdżąc przecież czerwonym samochodem ze sklepu. I ten materiał kosmiczny leży chyba do dziś gdzieś na kasetach betacam w moim mateczniku.
I w ten właśnie sposób nie zrobiłem filmu o kosmosie.
Mieszkańcy Bulandy, jednakowoż, wciąż z niej uciekają. Tak się tam przyzwyczajono do bycia wiecznie dymanym, że zaczęli dymać siebie nawzajem. Opresja przeszła w self-service, jesteśmy pierwszym samouciskowym narodem świata. P. Czerwiński, Przebiegum życiae
A chłopaki jak chłopaki. Generalnie nie różnimy się. Ja, emigrant ze swoim odrzuceniem roli emigranta (odrzucam ją od pierwszego dnia tutaj), poruszam się po świecie jak piłkarz, któremu pękła gumka w spodenkach, ale jest dobre podanie, więc zapierdziela się w jej stronę trzymając gacie jedną ręką. Może gola się strzeli jakiego, a gacie się przecież wymieni. Oni w Polsce, w swoich rolach i zawodach, bez obciążenia emigranckiego, w kraju swoim, z językiem swoim i przyjaznym państwem – podobnie. Wolność, pomysły, projekty, działania... - ale też z jedną cały czas, od 20 lat, ręką trzymający galoty projektów, spłacanych kredytów, bezpiecznych i niebezpiecznych związków. Nie ma radości w tej grze, nie ma fascynacji tym sportem jakim jest życie. Nie jesteśmy chyba dziś narodem czerpiącym radość. Nie ma jej na ulicy, w rozmowie, przy grillu czy na zakupach. Żeby radość zresztą czerpać trzeba mieć źródło jakieś.
Sign by Danasoft - For Backgrounds and Layouts
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości