Powiatowe miasto, zachodniopomorskie, maj się sączy przez szprychy rowerów. Kasztany kwitną, dziewczyny w sukienkach, maturzyści w gajerkach, dzieci komunijne we wiankach. Jezioro lśni pod Małpiakiem, zażywam domu i wtedy właśnie, dwa dni temu, ojciec „potyka się o kota” na podwórku i nie może się ruszyć za bardzo. Wersja z kotem jest zresztą do podważenia, ale tylko na zeznaniach jednej strony poprzestać trzeba, bo Erwira się nie wypowiada.
Karetka, zamięszanie. Samo przeniesienie ojca na to łoże karetkowe to ciąg jego zduszanych w sobie sapań: ugh, ugh, uuu... Włosy na głowie stają, brachol w nerwach jak i ja, ojca wiozą do szpitala, my za karetką. Wyciągają to łoże z karetki pod izbą przyjęć, zjazd do poziomu minus jeden, tak pewnie na guziku w windzie szpitalnej oznaczona jest izba, krwi zakrzepłej pełno na cemencie, stara to krew, dwudniowa, nikt wiadrem widać nie chlusnął i brunatnieje sobie. Zresztą w nocy znowu nakapie na betonowy zjazd, po którym jedzie ojciec.
Słaby jestem z mety, bo nigdy w szpitalu nie leżałem, nawet przy urodzeniu, rozwalony na drobne kawałki, ale tu nie ma czasu na fiziu-miziu. Brachol tymczasem musi jechać do chaty po jakieś papiery, zostaję na miejscu koordynować przyjęcie ojca i w ogóle. Pielęgniarz zdaje relację recepcjonistce w czerwonej koszulce, jesteśmy na izbie przyjęć, ojciec postękuje, ale twardy jest, w kącie na kozetce leży żółty na twarzy człowiek gulgoczący (ale podpięty do jakiejś aparatury), w kącie drugim zaś siedzi siostra zakonna, taki szaro-niebieski habit.
Transportujemy ojca na prześwietlenie, położyć się musi na płask na plecach, wyręczam pielęgniarza, biorę go pod pachy od pleców, ktoś tam go za nogi, raz dwa trzy, on stęka, leży wreszcie, wypraszają mnie, mówią, że jestem zbędny. Wychodzę na korytarz, żółtego na twarzy wywieźli z aparaturą, jedzie gdzieś, pojękuje, smród szpitala, krew na posadzce, olejnicą malowane ściany. Wychodzę na zewnątrz, biorę, od jakiegoś pacjenta z chirurgii na kulach opartego, papierosa, jakieś wynalazki pali, nawet nie wiem co to jest, ale swoich nie wziąłem.
Brachola nie ma wracam na izbę przyjęć, oni pytają o papiery ojca, ja mówię, że brat za chwilę przywiezie, ta w czerwonym przygląda mi się bacznie i mówi, że może jednak siądę sobie tam w kącie, żeby kłopotu nie było. Wyciągam z głębokich rezerw głupawo-chojracki uśmiech, siadam obok tej zakonnicy moczącej dłoń w wiadrze, olejnica, chlor, krew, żółty pacjent, biały dzień.
Co się siostrze przydarzyło, rzucam do niej, a ona, tak na oko 30-letnia bez słowa wyciąga z wiaderka prawą dłoń, brakuje w niej palca serdecznego, czarno-karminowa dziura zionie powyżej miejsca, gdzie nigdy nie było i nigdy już nie będzie obrączki, pokazuje mi to, do twarzy przysuwa, ciemność...
Ojciec - złamanie, endoproteza, rokowania dobre.
Mieszkańcy Bulandy, jednakowoż, wciąż z niej uciekają. Tak się tam przyzwyczajono do bycia wiecznie dymanym, że zaczęli dymać siebie nawzajem. Opresja przeszła w self-service, jesteśmy pierwszym samouciskowym narodem świata. P. Czerwiński, Przebiegum życiae
A chłopaki jak chłopaki. Generalnie nie różnimy się. Ja, emigrant ze swoim odrzuceniem roli emigranta (odrzucam ją od pierwszego dnia tutaj), poruszam się po świecie jak piłkarz, któremu pękła gumka w spodenkach, ale jest dobre podanie, więc zapierdziela się w jej stronę trzymając gacie jedną ręką. Może gola się strzeli jakiego, a gacie się przecież wymieni. Oni w Polsce, w swoich rolach i zawodach, bez obciążenia emigranckiego, w kraju swoim, z językiem swoim i przyjaznym państwem – podobnie. Wolność, pomysły, projekty, działania... - ale też z jedną cały czas, od 20 lat, ręką trzymający galoty projektów, spłacanych kredytów, bezpiecznych i niebezpiecznych związków. Nie ma radości w tej grze, nie ma fascynacji tym sportem jakim jest życie. Nie jesteśmy chyba dziś narodem czerpiącym radość. Nie ma jej na ulicy, w rozmowie, przy grillu czy na zakupach. Żeby radość zresztą czerpać trzeba mieć źródło jakieś.
Sign by Danasoft - For Backgrounds and Layouts
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Technologie