Był kiedyś w Dublinie pub „Zagłoba”, który w pierwszej fazie kolonizacji Wyspy pełnił rolę saloonu wprost z westernów. Obok bowiem był urząd, gdzie przybyszów rejestrowano do irlandzkiego systemu fiskalnego, jeszcze obok urządził swoje biuro „polski konsultant prawno-podatkowy”, obrotny koleżka w wynajętym na pięterku lokalu nauczał angielskiego, funkcjonowała redakcja gazety, przez ścianę była poczta, pojawił się polski fryzjer i polski sklep z bigosami. Tak – Parnell Street w roku 2005 wydzierana była tydzień po tygodniu w chińskich rąk. Polsko-chiński zakątek stolicy.
„Zagłobę” założył Irlandczyk, który pierwszy w Irlandii zwąchał polskie pismo nosem i już wkrótce jego lokal stanowił dla przybyszów znad Wisły lepszy punkt orientacyjny niż The Millenium Spire i pomnik Joyce’a razem wzięte. Gdyby nie to, że przy barze płaciło się w euro oraz to, że nikt wewnątrz nie jarał byłoby łatwo zapomnieć, że lokal nie jest placówką eksterytorialną. Po robocie przychodzili tu budowlańcy, w weekendy można było załapać się na piwko z Muńkiem, chłopakami z Dżemu, komediantem Drozdą, Patyczakiem z Brudnych Dzieci Sida, zależy kto akurat wizytował Irlandię.
Były wieczory filmowe, były karaoke, były zwyczajne popijawy, ludzie się poznawali, sprzedawali przemycone ćmiki, załatwiali sobie robotę, dobierali się do wspólnie wynajmowanych mieszkań, zakochiwali się w barmankach, bili (to rzadko) po mordach, ale nade wszystko gadali wyłącznie po polsku zrzucając z siebie całodzienny gorset – jakiej tam kto miał – angielszczyzny.
Polskiej wódki było z 10 gatunków, piwa z pięć, z czasem pojawił się wyszynk (golonka, schaby, żurki), na ścianach prócz telewizora z teledyskami, meczami albo TVN-em wisiały ciupagi, zdjęcia starego Krakowa, jakieś tablice „żeby Polska rosła w siłę” i tak dalej. Tu odbyła się pierwsza irlandzka orkiestra Owsiaka, tu najlepiej oglądało się mecze z Ekwadorem i Niemcami, tu zostawiało się wiadomości dla znajomych.
Krótko mówiąc: w deski podłogi Zagłoby wsiąkały każdego tygodnia łzy radości i rozpaczy, krew, pot i grube tysiące euro przynoszone wprost z roboty, jak bardzo wapnem pochlapana by ona nie była.
Oczywiście Zagłoba od razu stał się solą w oku… innych Polaków. Bohaterowie internetowych forów momentalnie ukuli termin „mariany” zawierający w swoim znaczeniu niewykształconych, wąsatych, nie znających angielskiego tępych buraków z budowy, którzy żrą kiełbasy, wysyłają kasę do Polski, do teatru nie chodzą, na życiu się nie znają, a w ogóle w Zagłobie śmierdzi bigosem i „w życiu bym tam nie poszła, a jak raz byłam, to po ryjach się przy barze prali”.
Z czasem w wirtualnym świecie zrodził się aktyw młodych, nie z budowy, ogolonych i wydepilowanych, którzy nie chcąc zstąpić do piekieł Zagłoby, a nie mogąc doskoczyć do niebios irlandzkich środowisk postanowili zająć się czymś, co mogłoby we własnych oczach nobilitować i podnieść samoocenę. Jak znalazł: nadchodziły wybory 2007 roku i aktyw zmobilizował się do stworzenia komitetu poparcia Platformy.
Najpierw grupa ludzi przywitała prezydenta Kaczyńskiego przed polskim kościołem wznosząc transparent "Nieudacznicy witają w Irlandii", a w trakcie trwała produkcja sieczki na wspomnianych forach (koniecznie w opozycji do Marianów). Przygotowano jednocześnie logistycznie wizytę Tuska i Sikorskiego, do której doszło jesienią, tuż przed wyborami.
Było na tym spotkaniu w siedzibie związków zawodowych jak w kolędzie: „anieli grają, króle witają, pasterze śpiewają, bydlęta klękają, cuda cuda – ogłaszają”. I zaraz potem nadeszły wspomniane wybory, które w TV zobaczyła cała Polska. Kolejka przed ambasadą, nastrój świątecznej powagi, a wszystko w tonacji „zmieńmy Polskę”. Wkrótce okazało się, że Polskę rzeczywiście zmieniono, a Dublin stał się symbolem masowego poparcia dla PO. (Mało kto wie, że wtedy w Dublinie w ogóle zagłosowało jedynie 4500 osób! PiS dostał 485, a PO 3442 głosy.).
Dziś nie ma ani zapowiedzi cudów, ani Marianów, ani budowy, ani Zagłoby, ani aktywu. W tym roku relacji z Irlandii nie będzie, bo nie bardzo jest się na miejscu do kogo porównać. A może nie tylko dlatego...
Mieszkańcy Bulandy, jednakowoż, wciąż z niej uciekają. Tak się tam przyzwyczajono do bycia wiecznie dymanym, że zaczęli dymać siebie nawzajem. Opresja przeszła w self-service, jesteśmy pierwszym samouciskowym narodem świata. P. Czerwiński, Przebiegum życiae
A chłopaki jak chłopaki. Generalnie nie różnimy się. Ja, emigrant ze swoim odrzuceniem roli emigranta (odrzucam ją od pierwszego dnia tutaj), poruszam się po świecie jak piłkarz, któremu pękła gumka w spodenkach, ale jest dobre podanie, więc zapierdziela się w jej stronę trzymając gacie jedną ręką. Może gola się strzeli jakiego, a gacie się przecież wymieni. Oni w Polsce, w swoich rolach i zawodach, bez obciążenia emigranckiego, w kraju swoim, z językiem swoim i przyjaznym państwem – podobnie. Wolność, pomysły, projekty, działania... - ale też z jedną cały czas, od 20 lat, ręką trzymający galoty projektów, spłacanych kredytów, bezpiecznych i niebezpiecznych związków. Nie ma radości w tej grze, nie ma fascynacji tym sportem jakim jest życie. Nie jesteśmy chyba dziś narodem czerpiącym radość. Nie ma jej na ulicy, w rozmowie, przy grillu czy na zakupach. Żeby radość zresztą czerpać trzeba mieć źródło jakieś.
Sign by Danasoft - For Backgrounds and Layouts
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka