Nie mam za bardzo porównania z Polską i nie wiem czy w komisjach u Was tłumy czy puchy. Tu jest tak, że w Dublinie wszystkie chyba komisje zgromadzono w jednym miejscu, ba - w jednej hali targów zwanych Royal Dublin Society. Zresztą w istocie obok podobno odbywa się wystawa kotów rasowych, ale spieszyłem się, więc niestety nie zaszedłem.
Kolejek żadnych nie ma do urny i nie ma też kamer telewizyjnych, co zdecydowanie różni klimat z tym, z którym miałem do czynienia 4 lata temu. Całość głosowania zajmuje parę minut, no - chyba, że się jest niesubordynowanym jak ja. Sprawdzając czy system działa zażyczyłem sobie przysłanie mi kwitów do domu, przyszły parę dni temu. Zakreśliłem i... nie wysłałem pocztą tylko pofatygowałem się osobiście.
Okazało się, że prawdopodobnie byłem jedynym z takim pomysłem, trocgę mnie poszukali w spisach, a potem - uwaga - kazali zakleić moje głosy w kopercie i oddać je w ręce komisji.
- A dlaczego nie wrzucić do urny?
- Bo jest osobna urna korespondencyjna, już zapieczętowana, w niej znajdują się głosy, które przyszły do wczoraj pocztą...
- Jak to - mówię? - Mam swoje głosy oddać w obce ręce, a nie wrzucać do urny?
A gość mówi tak: - Toż jakby pan wysłał pocztą, to też by pan nie wrzucał do urny, tylko przekazał w ręce komisji...
Tym mnie trochę przekonał, ale nie podobało mi się to. W związku z tym, że mi się nie podobało, to zacząłem szukać dziury w moście i wyszukałem taką dziurkę, że budy do głosowania nie miały żadnej zasłonki, stojaki-przepierzenia tylko postawili. Co tam jeszcze. Wybory stały się miejscem agitacji komercyjnej, bo wchodzących na teren RDS-u witał szpaler oferentów klepania samochodów, warsztaty manicure, jakieś tam szkoły tego i owego - i dawali ulotki.
Uczciwie przyznam, że stali za bramą, na chodniku.
I ostatnie - wychodzę już po tym wszystkim, podchodzi taki koleżka i mówi: - Miałeś rację cztery lata temu, jak na tym spotkaniu mówiłeś mi na kogo wtedy głosowałeś. A ja ci nie wierzyłem... - dodał. - A widzisz chłopie - mówię. - Poprawiłeś się?
Przytaknął.
I tyle.
PS. Na zdjęciu: udana próba dekonstrukcji i dewastacji infrastruktury wyborczej. Nikt nie zareagował! Czerwone dziecko demonstruje swój stosunek do pieniędzy podatników.
Mieszkańcy Bulandy, jednakowoż, wciąż z niej uciekają. Tak się tam przyzwyczajono do bycia wiecznie dymanym, że zaczęli dymać siebie nawzajem. Opresja przeszła w self-service, jesteśmy pierwszym samouciskowym narodem świata. P. Czerwiński, Przebiegum życiae
A chłopaki jak chłopaki. Generalnie nie różnimy się. Ja, emigrant ze swoim odrzuceniem roli emigranta (odrzucam ją od pierwszego dnia tutaj), poruszam się po świecie jak piłkarz, któremu pękła gumka w spodenkach, ale jest dobre podanie, więc zapierdziela się w jej stronę trzymając gacie jedną ręką. Może gola się strzeli jakiego, a gacie się przecież wymieni. Oni w Polsce, w swoich rolach i zawodach, bez obciążenia emigranckiego, w kraju swoim, z językiem swoim i przyjaznym państwem – podobnie. Wolność, pomysły, projekty, działania... - ale też z jedną cały czas, od 20 lat, ręką trzymający galoty projektów, spłacanych kredytów, bezpiecznych i niebezpiecznych związków. Nie ma radości w tej grze, nie ma fascynacji tym sportem jakim jest życie. Nie jesteśmy chyba dziś narodem czerpiącym radość. Nie ma jej na ulicy, w rozmowie, przy grillu czy na zakupach. Żeby radość zresztą czerpać trzeba mieć źródło jakieś.
Sign by Danasoft - For Backgrounds and Layouts
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka