Szumiało, szumiało, lecieliśmy. Teraz skłamię: wszyscy wystraszeni. Teraz napiszę prawdę: tylko ja wystraszony. Do tego stopnia, że obce lęki nie czepiały się mojej wrażliwości i nie wiem, czy stanowiłem sumę wszystkich strachów na tym pokładzie czy też niewielką jej składową. Szumiało, a raptem pilot powiedział, że pod spodem „mój” Amsterdam. Westchnąłem. A jeszcze potem w oknie zobaczyłem jakąś ogromną marinę i wylądowaliśmy.
Bratki. Rosnące na skwerku tuż przy wyjściu z sali przylotów dublińskiego lotniska. Ósmy grudnia był jak dzisiaj, ze Szczecina jechałem do Berlina o 4. rano w śnieżycy, zaraz potem samolot Aerlingusa i o 12.30 – kwitnące na żółto i fioletowo bratki przed lotniskiem w Dublinie. Zielona trawa. Waliza przy nodze, marlboro z Polski w gębie, co tu dalej począć, co tu począć… Bo rocznica dziś mojego one way ticket.
Wcześniej, jeszcze w Berlinie nadałem swoją walizę na kółkach, przeszedłem odprawę i natychmiast spotkałem niejakiego Żabę z Poznania. Barman z pubu na rogu Kościuszki i Taczaka, taki mały, żwawy, okrąglutki. Aleśmy nie za bardzo pogadali, bo kiedy dowiedział się, że lecę w zasadzie w ciemno i w zasadzie nie wiadomo po co, to jakoś w zasadzie rozmowa się urwała. Na niego gdzieś tam w Dublinie ktoś czekał, ktoś po niego – w zasadzie - miał przyjechać. Takie to są znajomości z barmanami!
Zatem waliza przy nodze, wyjście z tych „przylotów”, środek dnia w Dublinie, po Żabę przyjechali kumple, palę. Ale zaraz powrót do terminalu – czas na zakupy, trzeba przecież rozlockowaną przezornie jeszcze w Polsce komórkę załadować tutejszą kartą. Vodafone pierwszy z brzegu. Dość dziko wyglądam, albo bardzo typowo, bo laska w fartuszku „vody” rzuca w moją stronę: - Kartę startową pan sobie życzy?! – i się uśmiecha. Siorka z Polski! Poczułem się jak Latarnik Skawiński kiedy dostał Pana Tadeusza. – A dobry ten vodafon? – pytam po to, by w ogóle coś powiedzieć. – Sama używam… - kłamie prosto w oczy laska w fartuszku.
Pub lotniskowy. Gmeram w komórce, żeby przeładować karty. Oczywiście zamawiam wcześniej pańskim ruchem guinnessa za 6 euro, barman pyta raz jeszcze o to, co zamawiam, ja mówię: „one guinness, please”, ale on pyta jeszcze raz, bo nie zrozumiał więc pokazuję palcem wajchę z logiem, a on: „…aaa, pyntyfginys” – i już po sprawie. Kartę przeładowałem. Tyle tylko, że za bardzo nie ma do kogo dzwonić. A guinness jakiś taki dziwny, wodnisty.
Ale jakoś trzeba, nie bardzo zresztą jasne po co, dojechać do centrum Dublina. Pusta szklanka, do dzieła. Autobus ekspresowy 747 (szlachta i turyści tak jeżdżą, ale kto wiedział, że jest obok 41 i 16 po 1.80 euro, no kto?!) po piątaku, daję kierowcy 10 euro, on się krzywi, wzdycha, paluchem pokazuje napis, że tylko monety. I wywala mnie na koniec kolejki. Szukam monet, dochodzę, on się uśmiecha, wyrywa kwitek z jakiejś maszynki, ładuję walizę w dziurę na walizy, siadam i popadam w stupor.
W autobusie jest ciepło, spać się chce, pasażerowie, co do jednego, wyglądają na takich, którzy wiedzą na 100% w którym łóżku spędzą dziś noc. Ja na ten temat nie mam najbledszego pojęcia.
Po dwóch kwadransach ktoś mnie szturcha, że jesteśmy w „the town”. Wysiadam na chodniku dwupasmowej ulicy, rozespany, rozedrgany, zmęczony, widzę czteropiętrowy ciąg kamienic i kino Savoy. Chmary ludzkie, a wszyscy w grupach albo przynajmniej dwójkami. I gadają do siebie i się śmieją. Idą dalej. Na rogu którejś z ulic widzę dwie staruszki rozmawiające po angielsku. Wygląda nawet na to, że rozumieją, co jedna mówi do drugiej. Odruch zdziwienia: „takie stare, a takie niewiarygodne. Toż staruszki powinny rozmawiać po polsku…, jak w ogóle one się modlą…?”.
Walizka dzielnie terkocze kółkami po płytach chodnikowych, pyk pyk pyk…
Sześć lat, dziś mija sześć lat.
Mieszkańcy Bulandy, jednakowoż, wciąż z niej uciekają. Tak się tam przyzwyczajono do bycia wiecznie dymanym, że zaczęli dymać siebie nawzajem. Opresja przeszła w self-service, jesteśmy pierwszym samouciskowym narodem świata. P. Czerwiński, Przebiegum życiae
A chłopaki jak chłopaki. Generalnie nie różnimy się. Ja, emigrant ze swoim odrzuceniem roli emigranta (odrzucam ją od pierwszego dnia tutaj), poruszam się po świecie jak piłkarz, któremu pękła gumka w spodenkach, ale jest dobre podanie, więc zapierdziela się w jej stronę trzymając gacie jedną ręką. Może gola się strzeli jakiego, a gacie się przecież wymieni. Oni w Polsce, w swoich rolach i zawodach, bez obciążenia emigranckiego, w kraju swoim, z językiem swoim i przyjaznym państwem – podobnie. Wolność, pomysły, projekty, działania... - ale też z jedną cały czas, od 20 lat, ręką trzymający galoty projektów, spłacanych kredytów, bezpiecznych i niebezpiecznych związków. Nie ma radości w tej grze, nie ma fascynacji tym sportem jakim jest życie. Nie jesteśmy chyba dziś narodem czerpiącym radość. Nie ma jej na ulicy, w rozmowie, przy grillu czy na zakupach. Żeby radość zresztą czerpać trzeba mieć źródło jakieś.
Sign by Danasoft - For Backgrounds and Layouts
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości