Zawsze miałem nas dziennikarzy za twardzieli z emocjami na wodzy, nerwami jak postronki. Może nawet trochę za cyników. Dziś galerię prasową wypełniał szloch. Płakali mężczyźni. Płakały panie.
Tak przeraźliwej ciszy w Sejmie nigdy nie było. Gwarny i radosny zazwyczaj „okrągły stolik” praktycznie milczał. Cisza. Co jakiś czas ktoś padał w ramiona drugiej osoby.
„To nie możliwe.” „Wciąż nie wierzę” „Przecież jeszcze kilka dni temu tu rozmawialiśmy z Nimi” – krótkie zdanie wspomnień wypowiadane przyciszonym głosem - przerwały na chwilę bozmawialiśmy. Ktoś czasem wyciagnął chusteczkę...
Kiedy nieśliśmy nasz wieniec od dziennikarzy operatorów, dziękowców - pracujących w Sejmie pod zdjęcia upamiętniające nieżyjących posłów szliśmy ramie w ramie - osoby na co dzień konkurujące o newsa. Szliśmy w ciszy, a nasze dusze wyły. Wyrwano nam kawałki nas samych. Przecież Ich widywaliśmy częściej niż naszych przyjaciół czy nawet rodziny. Nie zawsze się zgadzaliśmy w sprawach politycznych, ale lubiliśmy się tak zwyczajnie po ludzku. Tak, istniały między nami przyjaźnie.
Kiedy na sali plenarnej trwały uroczystości jedynym dźwiękiem przerywającym tę okrutna cisze był płacz. Płakaliśmy my ludzie na co dzień twardzi. Ludzie, którzy niejedno wiedzieli.
A później kondolencje składane posłom na schodach, kiedy uroczystość się skończyła.
Tak jesteśmy jedną wielką polityczną „rodziną” - nie tylko dziś, ale też na co dzień.
A za oknem lunął deszcz...