Przed nami doroczna eksplozja absolutnie bezprecedensowego fałszu i zakłamania, funkcjonującego dziś pod symboliczną już nazwą Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy, a dyskusja na temat tego co się stanie, a co się dzieje już od lat, zamiast ucichnąć, nabiera rumieńców. Już nie tylko Sadurski, Rybitzky, Rosemann, Jarecki i paru innych, mniej już wybitnych komentatorów, ale i sam redaktor Warzecha postanowił dorzucić swoje trzy grosze do debaty pod tytułem: „Za co lubimy/nie lubimy Owsiaka”, tym razem już waląc między oczy jednoznacznym tytułem: „ Za co nie wielbię Owsiaka”.
Oczywiście aż się prosi, by zatrzymać się przy tym najświeższym tytule i zastanowić się co to za przedziwny pomysł, by opisywać czyjś biznes – pod każdym względem, jak się zdaje, udany, i wedle wszelkich danych, księgowo czysty – sprowadzając problem do tego, że się nie jest w stanie „wielbić” właściciela tego biznesu. Można by oczywiście nawiązać do tego, że to jest dość szczególna sytuacja, kiedy polskie państwo wspiera w sposób tak bezpośredni czyjś prywatny interes i robi to na zasadzie absolutnego wyjątku, no ale tu też pretensje należałoby kierować do państwa, a nie do Owsiaka. Ja do dziś pamiętam, jak Kulczyk prezydentowi Kwaśniewskiemu na urodziny podarował jakiś bardzo drogi obraz, ale wtedy to nie postępowanie Kulczyka, który zaledwie dbał o stan swojego konta, budziło mój gniew, ale postępowanie Kwaśniewskiego, który ten obraz przyjął. I nawet do głowy mi nie przyszło, by pisać o Kulczyku tekst pod tytułem „Za co nie wielbię Kulczyka”.
No ale tematem tej notki nie jest ani Warzecha, ani Kulczyk, ani nawet, wbrew pozorom, Owsiak, choćby z tego powodu, że żadnego z nich nie znam nawet w wymiarze podstawowym. Ja najwyżej mogę oceniać interesy, które oni robią, i, tak się akurat składa, że wszystkie trzy oceniam bardzo wysoko. Przynajmniej, jak idzie o skuteczność.
Czytam więc te wszystkie analizy i wciąż czuję, że materia, z którą przyszło nam mieć do czynienia, stawia nieustanny opór, i kiedy się wydaje, że sprawa jest ostatecznie załatwiona, odrastają kolejne łby tego smoka i – co wydawałoby się niemożliwe – mają się zupełnie dobrze. Wczoraj zamieściłem tu tekst, w którym starałem się jak najlepiej wytłumaczyć, dlaczego działalność biznesowa Jerzego Owsiaka nie może być traktowana jako działalność dobroczynna. Zrobiłem wszystko co potrafiłem, by wytłumaczyć wszystkim błądzącym, że ów element „dobro”, jakie występuje w słowie „dobroczynność”, to nie jest dobro w sensie merkantylnym. A więc jeśli Owsiak prowadzi swój biznes i robi to dobrze, nie znaczy to wcale, że on czyni dobro. Chodziło mi o to, ze nazywanie działalności biznesowej Owsiaka działalnością charytatywną, jest bardzo poważnym nieporozumieniem, choćby z tego względu, że słowo „charytatywny” jest wyderywowane ze słowa „miłość”, i choćby Owsiak sobie to serduszko wytatuował na czole, nie zmieni to faktu, że jego działalność nie ma nic wspólnego z miłością, nawet w tym wulgarnym rozumieniu, oznaczającym kopulację.
Wszystko na nic. Przekonani przekonywanymi być nie potrzebowali, a nieprzekonani, albo informowali mnie, że jestem cuchnącym żebrakiem, albo durniem, albo, że oni mają w nosie, czy Owsiak zarabia na tym swoim interesie pieniądze, skoro on ratuje dzieci. Z tą ostatnią postawą jestem się zresztą nawet w stanie zgodzić. Ja na przykład nie jestem aż tak cięty na pomaganie ludziom za pieniądze jak choćby – jak słyszę – Agnieszka Holland w swoim najnowszym filmie. Osobiście uważam, że jeśli któryś z Polaków pomagał żydom w czasie wojny za żywą gotówkę, postępował dobrze, w tym sensie, że nie źle. Gdyby jakiś żyd przyszedł do niego po pomoc oferując mu złoto, a ten by go przegonił prosto w objęcia jakiegoś Niemca, to mnie by się ta historia wcale nie podobała. A zatem, kiedy widzę, jak Owsiak ratuję życie jakiemuś dziecku, bo wie, że to jedno życie pozwoli i jemu sobie poużywać – Bóg z nim. Lepsze to, niż na przykład egzekwowanie długów, czy wymuszanie okupów.
Jakiś czas temu w telewizji pokazano dziecko, które miało umrzeć, ale szczęśliwie tak się trafiło, że w pobliżu pojawił się Owsiak i nastąpiła ta wymiana. Dziecko dostało życie, a Owsiak swoją paczkę. Czy ja mam się na Owsiaku teraz wyładowywać i żądać od niego, by oddał te pieniądze? A niby czemu? Przecież to jego kasa, zarobiona uczciwie i z dużym wysiłkiem. Ja na przykład nie potrafiłbym w swoim wieku – tu z Owsiakiem jesteśmy chyba dość blisko – przez cały dzień się wydzierać, w dodatku na stojąco. A więc, jak mówię, niech mu się powodzi.
Natomiast to wszystko nie stanowi żadnego powodu, bym ja miał nagle dojść do przekonania, że ten Owsiak to super gość, bo on tak pokochał to dziecko, że oddał mu coś z siebie. Przecież tu nie ma mowy o miłości. Ja wprawdzie w swoim życiu uratowałem tylko jedno życie, mianowicie mojego syna, kiedy się topił, i myślę, że to zrobiłem z czystej miłości, lub z czystego instynktu, ale i tak zgadzam się, że na tym polu Owsiak ma ode mnie zasługi nieporównywalnie większe. Tyle że ja odmawiam nazywania tego co on robi działalnością wyrastającą z miłości. Lub choćby z instynktu. I tylko tyle.
Dziś moja córka – zawodnik naprawdę twardy – poinformowała mnie, że słyszała, że nie ma w Polsce szpitala, który nie funkcjonowałby bez choćby jednego bardzo cennego urządzenia zakupionego przez WOŚP. I pyta mnie, jak mi się wydaje: czy sytuacja, w której Owsiak z jakiegoś powodu przerywa swoją działalność, wyjeżdża na te swoje ukochane Bahamy, a szpitale przestają otrzymywać to, co otrzymywały dotychczas, to sytuacja zła czy dobra? Ona wszystko na temat Owsiaka wie. Nawet nie ma jej co tłumaczyć, z kim mamy do czynienia, bo to, co trzeba, już dawno dobrze poznała. Ona chce znać sytuację od strony czysto praktycznej.
Więc zastanawiam się, jak można opisać zjawisko, które na każdym poziomie – zamysłu, organizacji i wykonania – stanowi czysty biznes, a jednocześnie w jego wyniku otrzymujemy pojedyncze, jednostkowe, indywidualne dobro? Jak można pokazywać palcem na ten interes, kiedy każde nasze słowo natychmiast spotyka się z jak najbardziej realną i, według wszelkich rozsądnych standardów, usprawiedliwioną kontrargumentacją?
Oczywiście, ja już to wszystko – zarówno w moich ostatnich tekstach, jak w starych, jeszcze sprzed lat – najlepiej jak mogłem wyjaśniłem. I wierzę głęboko, że dla każdego otwartego umysłu moje słowa powinny stanowić wystarczający powód do przynajmniej zastanowienia się nad faktyczną istotą działalności „charytatywnej” w kształcie proponowanym przez Owsiaka. Ale i nie tylko Owsiaka. To, co on robi, jest przecież znane od setek lat. W końcu można Owsiaka szanować, ale – bez przesady – przecież on sam tego nie wymyślił. To, co on robi, to klasyka. Więc i też to, co ja piszę, to też nic bardzo oryginalnego. Pomaganie bliźnim tak, by przy okazji mieć z tego jak najwięcej – czy to przyjemności wymiernych, czy też zwykłej satysfakcji – zostało przeanalizowane skutecznie przez ludzi o wiele mądrzejszych od nas. I poddane ocenie druzgocącej.
Czy ci klasyczni już krytycy dobroczynności prowadzonej poza Kościołem mieli łatwo? Czy na ich argumenty nie przybiegali natychmiast czwórkami świadkowie tego dobra, które się właśnie urzeczywistniło? Czy nie pokazywali radosnych twarzy dzieci, które albo odzyskały zdrowie, albo po prostu zwykłe szczęście – właśnie dzięki tym „dobrym Samarytanom”, ale przede wszystkim wbrew zrzędzeniu niedzielnych filozofów? Czy nawet tak solidny, wydawałoby się, argument, jak ten najstarszy: „Kiedy więc dajesz jałmużnę, nie trąb przed sobą, jak obłudnicy czynią w synagogach i na ulicach, aby ich ludzie chwalili. Zaprawdę, powiadam: ci otrzymali już swoją nagrodę. Kiedy zaś ty dajesz jałmużnę, niech nie wie lewa twoja ręka co czyni prawa, aby twoja jałmużna pozostała w ukryciu. A Ojciec twój, który widzi w ukryciu, odda tobie”. (Mt 6.3), nie spotykał się ze wzruszeniem ramion i niezmiennym pytaniem: „I co z tego, skoro ktoś dostał życie?"
Obawiam się więc, że choćbyśmy dyskutowali do końca świata (albo nawet – jak woli mówić ten zdolny człowiek – jeszcze dłużej!), zawsze w końcu staniemy przed ścianą utworzoną z czystej, niewzruszonej praktyki. Z, można by rzec, prawdziwej, niepodważalnej fizyki. I właśnie to jest ten moment, żeby powiedzieć coś na temat fizyki. I matematyki. A tym samym pokazać, że może warto było po raz kolejny próbować zaczepiać ten tak wyślizgujący się nam z rąk temat.
Roald Dahl w swoich wspomnieniach z lat szkolnych opowiada o zdziwaczałym nauczycielu matematyki, który pewnego dnia dał swoim uczniom niezwykłą zagadkę. Wyjął mianowicie papierową chusteczkę, pomachał nią i powiedział tak: „Ta chusteczka ma grubość 1/100 cala. Składam ją na pół. Osiąga grubość 2/100 cala. Składam ponownie - robi się gruba na 4/100 cala. Składam raz jeszcze i teraz ona ma grubość 8/100 cala. Zagadka brzmi następująco. Jak ona będzie gruba, kiedy złożę ją pięćdziesiąt razy?”
Oczywiście, żadne dziecko – mimo że to była bardzo dobra prywatna szkoła, a dzieci angielskie i czasy bardzo przed-internetowe – nie umiało nawet się zbliżyć do poprawnej odpowiedzi. Nie było nawet w stanie pojąć całej idei, kryjącej się za tą zagadką. Otóż odpowiedź brzmiała – chusteczka osiągnie grubość jak stąd do księżyca... Więc tak. To jest właściwa odpowiedź. Jak ktoś ma dobry kalkulator, to niech sobie sprawdzi.
Kiedy po raz pierwszy czytałem ten tekst Dahla, byłem zachwycony a jednocześnie oszołomiony i oczywiście nicnierozumiejący. Pewnego dnia jednak spotkałem mojego znajomego, wybitnego fizyka, matematyka i w ogóle pod wieloma względami osobę szczególną. Od razu postanowiłem wykorzystać okazję i zwróciłem się do niego z dahlowską zagadką. On spojrzał na mnie bez szczególnego zainteresowania, wzruszył ramionami i odparł: Nie wolno mieszać fizyki z matematyką. W chusteczce nie ma wystarczającej liczby atomów, żeby się tak dała rozciągnąć.
I to jest właśnie to, co mi się przypomniało, kiedy z jednej strony próbuję opisać to, co widzę, gdy patrzę na owsiakowe szaleństwo, a z drugiej strony słyszę te niewzruszone argumenty i absolutnie rzeczowe dowody na to, jak bardzo nasze pretensje są małe i bezsensowne. Sprawa Wielkiej Orkiestry, tych wszystkich serduszek, puszek, tych Bahamów, tych fundacji, tego Woodstocku, tych rachunków – sprawdzonych i niesprawdzonych – w ogóle nie nadaje się do dyskusji. Nie ma żadnego sposobu, żeby ten problem rozstrzygnąć w sposób ostateczny. W Wielkiej Orkiestrze Świątecznej Pomocy nie ma wystarczającej liczby atomów, żeby sięgnąć tego pierwszego punktu, w którym zaczyna się dobroczynność.
Nie można mieszać fizyki i matematyki. I na tym kończymy sprawę Owsiaka.
Powyższy tekst został częściowo napisany już parę lat temu, ale i tak nie ma go w książce o siedmiokilogramowym liściu, która jest do kupienia w księgarni Coryllusa pod adresemwww.coryllus.pl, no i w księgarni „Wolne Słowo” w Katowicach na ulicy 3-Maja. Jednak jest tam całe mnóstwo równie fajnych tekstów. Polecam serdecznie.
Inne tematy w dziale Polityka