Krzysztof Osiejuk Krzysztof Osiejuk
824
BLOG

Gdy fasada próchnieje

Krzysztof Osiejuk Krzysztof Osiejuk Polityka Obserwuj notkę 2

       Minął kolejny rok od tamtej strasznej soboty, i wypadałoby, tak jak to niekiedy robimy, rozejrzeć się wokół siebie i spróbować ocenić sytuację. Pewne próby, naturalnie i tak wciąż się na tym blogu pojawiają, a więc choćby tylko opierać się na tym, co tu zostało powiedziane, wygląda na to, że minione 12 miesięcy, to wciąż tak naprawdę tylko ta straszna zbrodnia sprzed dwóch lat i wszystko, co w związku z nią nastąpiło. Nie liczy się ani rząd, ani prezydent, ani drogi, ani koleje, ani mistrzostwa… Nic. Wszystko, cokolwiek się przez ów kolejny rok zdarzyło, traci swoje znaczenie i wobec tamtego nieszczęścia z 10 kwietnia, i tej straszliwej profanacji, z jaką mamy do czynienia dzień za dniem przez te dwa już lata.      

 
        Weszliśmy w trzeci już rok od tamtego strasznego poranka i wiemy już z całą pewnością, że przynajmniej do czasu, gdy zostanie ukarany pierwszy ze sprawców tamtego czynu, wszystko pozostanie tak jak jest i nikomu nic nie grozi. Ani mordercom, ani idiotom. Jest tylko ten krzyż i ta pamięć, przerzucana  z rąk do rąk, jak gorący – nomen omen –  kartofel. Tylko to. Wczoraj okazało się, że generał Papała nie padł ofiarą interesów na styku polityki i kryminału, lecz został zastrzelony przez jakieś drobnego złodzieja, który chciał mu ukraść samochód, a tymczasem stracił nerwy i go zastrzelił. I ja sobie myślę, że to jest wręcz fantastyczna ilustracja tego o czym mówię. Doszliśmy do miejsca gdzie System nie jest w stanie znieść nic ponad ten krzyż i te pamięć. Dziś już nikt nie ma wątpliwości, że gra toczy się tylko tutaj. Reszta zostaje wyzerowana.
 
        Jakiś czas temu Jadwiga  Staniszkis, stwierdziła, że sytuacja w jakiej znalazła się Polska jest w pewnym sensie wyjątkowa nawet nie przez to, że ktoś jednym krótkim ruchem zamordował nam prezydenta plus dziesiątki czołowych postaci życia publicznego, a Polska nawet nie drgnęła, ale przez to, że jej losy są od paru lat w rękach bandy fuszerów, ludzi modelowo niekompetentnych i skorumpowanych do szpiku kości, a społeczeństwo robi wrażenie, jakby całe to nieszczęście ich nie dotyczyło. Staniszkis tłumaczy, że jeśli nie ma pewnych mechanizmów społecznej samokontroli, to dopóki nie wydarzy się katastrofa, która sięgnie tak głęboko, że dotrze aż do najbardziej ukrytej ludzkiej prywatności, ludzi można oszukiwać w nieskończoność. Przy ich bardzo aktywnej zresztą współpracy.
 
        Wspomniałem wyżej o najnowszym zwrocie w śledztwie w sprawie zabójstwa Papały. Myślę, że słusznie, bo sprawa tego złodzieja samochodów sprzed 15 lat, jak mało co pokazuje, jak wiele się zmieniło.  Ale spójrzmy bliżej siebie. Od dłuższego już czasu krąży po publicznej przestrzeni wiadomość, której prawdziwości, jak się zdaje, zaprzecza już tylko wyłącznie sam zainteresowany, a więc rząd, że za kilka lat w Polsce dojdzie do takiego krachu systemu emerytalnego, że znaczna część społeczeństwa zostanie wręcz fizycznie unicestwiona. Sytuacja ta, według nadchodzących do nas informacji, jest bezpośrednim wynikiem, z jednej strony realnej nieudolności rządu, a z drugiej oczywistego już dla wszystkich koncentrowania całego procesu rządzenia krajem na walce o wyeliminowanie ze sceny politycznej tych,  którzy już bardzo wyraźnie zakomunikowali, co rozumieją jako cały sens swojego życia i działania.
 
      A ja oglądam któreś wydanie sztandarowego programu wysłanego przez System na odcinek codziennej propagandy, i wśród żartobliwych komentarzy na temat tego, jak to premier Tusk sobie nie radzi z materią, uderza wysłany przez jednego z obywateli esemes o następującej treści: „Pozdrowienia dla mojej Gosi – rozkoszosi”. Czy jakoś tak. Straszne. Jeśli się nad tym zastanowić, to w tym oto miejscu mamy do czynienia z prawdziwym horrorem.
 
      Myślę, że ten moment jest równie dobry jak każdy inny, by przedstawić tu pewną historię, jak najbardziej autentyczną, którą swego czasu opowiedział nam pewien kapłan, i jako bonus dodać też jego komentarz. Otóż w mieście Łodzi opowiada się anegdotę o jednym ze słynnych Lodzermenschów, XIX-wiecznym królu bawełny, bajecznie bogatym Izraelu Kalmanowiczu Poznańskim. Ówże Poznański wybudował sobie pałac, który w zamyśle miał swoim przepychem przewyższać wszystko, co inni łódzcy przemysłowcy wybudowali, bądź mieli wybudować. Ostateczny efekt, choć imponujący – dzięki m.in. nasyceniu obiektu dużą ilością żyrandoli i dywanów – nie do końca zadowolił Izraela, ponieważ pałacowi brakowało tego czegoś, co jest nie tylko bogate, ale przede wszystkim niepowtarzalne, jedyne w świecie, ekstrawaganckie i z nóg powalające.
 
      Dla pognębienia swoich konkurentów i ku podziwowi gawiedzi, postanowił więc Poznański podłogę pałacowej sali balowej o powierzchni około 500 m2 wyłożyć złotymi rublówkami. W tym momencie, w życiu tego, zdawałoby się, wszechmocnego człowieka, pojawił się problem. Problem ów nie dotyczył oczywiście kwestii finansowych, lecz był jak najbardziej natury politycznej. Jeśli bowiem wyłoży się posadzkę rublowymi monetami, to tym samym albo będzie się deptać, obecne na owych monetach oblicze miłościwie panującego cara, albo też w tak niecny sposób potraktuje się wizerunek rosyjskiego orła z dwiema głowami. Izrael Kalmanowicz obawiał się, że ta niezręczna sytuacja może doprowadzić do oskarżenia go o obrazę majestatu, oraz niekorzystnie wpłynąć na jego handlowe stosunki z olbrzymim rosyjskim rynkiem. Dlatego też, nie chcąc z jednej strony porzucać swego wspaniałego pomysłu, a z drugiej, nie chcąc narażać się na wyżej wymienione nieprzyjemności, zapytał rosyjskich urzędników – niektórzy mówią, że zapytał listownie samego cara – w jaki sposób posadzkarze mają owe monety układać: awersem do góry, czy może rewersem?
 
      Uzyskał odpowiedź, której nie powstydziłby się sam Salomon: ani awersem, ani rewersem, lecz na sztorc. Poznański z odpowiedzi bardzo się ucieszył i swój projekt wprowadził w fazę realizacji. Niestety natrafił nagle na opór materii, lub inaczej mówiąc, praktyczne wymogi życia, które były tak wielkie, że musiał ze swego pomysłu zrezygnować. Okazało się bowiem – być może powiedział mu to jeden z tych prostych posadzkarzy – że ustawione na sztorc rublówki spowodują na tyle duże nierówności podłogi, iż kłopot będzie nawet z chodzeniem po niej, nie mówiąc już o tańczeniu. Oprócz tego, owych ustawionych na sztorc monet będzie trzeba zorganizować tak wiele, że wszystko wskazuje na to, iż pod ich ciężarem podłoga zbudowanej na piętrze sali, po prostu się zarwie.
 
      Przytaczam tę anegdotę, ponieważ jest ona – jak sądzę – znakomitą ilustracją tych wszystkich zjawisk, z którymi ostatnio mamy raz po raz do czynienia, a o których fragmencie wspomniałem wyżej. Owe zjawiska dotyczą ludzi z tzw. sfery publicznej, którzy coś w Polsce znaczą, albo wydaje im się, że coś znaczą. Ludzie ci mają dość duży potencjał, który zawdzięczają swoim rzeczywistym zaletom, bądź też – delikatnie rzecz ujmując – „sprzyjającemu splotowi okoliczności”, gdzie być może słowo „splot” jest najważniejsze. Owi ludzie mogą być bardzo bądź średnio utalentowanymi artystami, zatroskanymi o bezpieczeństwo obywateli, oraz o los chorych i emerytów państwowymi urzędnikami, bardzo niezależnymi i wnikliwymi ekspertami, oddającymi hołd bohaterom, wybitnymi dziennikarzami walczącymi o dobro Ojczyzny, parlamentarzystami i samorządowcami, a nawet twardymi, zdecydowanymi, trzymającymi krótko podwładnych przywódcami. Ci wszyscy ludzie – podobnie jak ongiś Izrael Poznański – mają lepsze bądź gorsze pomysły na siebie samych, tzn. na to jak się zaprezentować, jak się sprzedać, a nawet na to, jak być pożytecznym.
 
      Niestety, tym wszystkim dobrym ludziom towarzyszy świadomość, że choć wiele znaczą, to jednak istnieją w świecie tacy – jak ongiś car, czy ruski urzędnik – którzy znaczą jeszcze więcej i z tego powodu warto zdobyć ich przychylność, albo przynajmniej dołożyć wszelkich starań, by się im nie narazić. Owi „znaczący więcej”, są po prostu silniejsi – co nie znaczy, że mądrzejsi – i z tej właśnie racji oni decydują, czy wspomniane wyżej pomysły dobrych ludzi na siebie samych będą zaakceptowane, czy też – nazwijmy to tak – wyśmiane.
 
      Ci, którzy „znaczą więcej” to dysponenci kija i marchewki, z którymi – z ich interesami, znajomościami, powiązaniami, wrażliwością, upodobaniami itp. – trzeba się liczyć, jeśli się chce zaistnieć, a po zaistnieniu marchewkę konsumować.
 
      Z jednej strony, w życiu publicznym mamy więc do czynienia z agresywną prezentacją rzeczywistych, bądź domniemanych, rokujących nadzieję na społeczny aplauz cech, prezentacją dokonywana przez ludzi, których znaczenie jest tak naprawdę fasadowe, a z drugiej strony są rzeczywiste, nie-fasadowe interesy, znajomości, powiązania, wrażliwość i upodobania tych „znaczących więcej”, oraz wytyczona przez nich dość płynna granica, której z tych czy innych względów (znanych niektórym, a może i krewnym i znajomym owych „niektórych”) nie może przekroczyć nawet najbardziej społecznie wrażliwy urzędnik, niezależny ekspert, czy twardy przywódca.
 
      W ciągu minionych kilku/kilkunastu/kilkudziesięciu lat mogliśmy się przekonać, że pomysły ludzi, którzy wiele znaczą, oraz tych, którzy znaczą jeszcze więcej, dały efekt dla Polski dość opłakany. Nagromadzenie głupoty, marnotrawstwa, niesprawiedliwości i zwykłej złej woli jest niekiedy tak duże, że albo „chodzić się już nie daje”, albo wręcz wszystko „grozi zawaleniem”.
 
      Oczywiście, fasada – nie bacząc na opór materii – mówi, że wszystko jest super, a ci, którzy „znaczą więcej” z zasady nic nie mówią – chyba, że się zdenerwują, bo wtedy gadają o dzikim kraju i o tym, by odpieprzyć się od ich pieniędzy i ich znajomych – bo też z zasady opłakany stan TEGO KRAJU niewiele ich obchodzi.
 
      Gdzieś w tym wszystkim zniknęli nam posadzkarze. Oni na razie dość posłusznie wykonują najgłupsze nawet projekty. Ale rozsądek w nich zwycięży. I wcześniej czy później powiedzą: Tak nie można! To jest głupie! To jest niesprawiedliwe! To jest złe! I choć podobno – jak swego czasu sugerowała prof. Staniszkis – ludzie postępują w zgodzie ze zdrowym rozsądkiem dopiero wówczas, gdy wyczerpią już wszelkie inne możliwości, to jednak mimo wszystko mam mocną nadzieję, że już wkrótce skończy się nie tylko czas fasady, ale również tego, co znajduje się poza fasadą.
 
Jeśli komuś spodobały się te refleksje, zachęcam do kupowania książki z felietonami z tego bloga pod zabójczym wręcz tytułem „O siedmiokilogramowym liściu i inne historie”. Książka jest do nabycia bezpośrednio u wydawcy pod adresem www.coryllus.pl 
 
       

taki sam

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (2)

Inne tematy w dziale Polityka