Dzisiejszy tekst powstaje w pewnym sensie na zamówienie. Na zamówienie, ponieważ o napisanie go poprosił mnie mój kolega Coryllus, natomiast w pewnym sensie z tej przyczyny, że ja pewnie – zakładając naturalnie, że w ogóle bym obejrzał zapis debaty na temat ziemiaństwa w klubie Ronina – i tak bym go napisał.
O co poszło z tym zamówieniem? Otóż mój kolega Coryllus opuścił swoją wieś, pojechał jak głupi do Warszawy, poszedł na to spotkanie, i w efekcie tylko zmarnował swój cenny czas. A ponieważ owo marnowanie czasu było połączone z ciężką utratą nerwów, poprosił mnie, bym to ja spróbował coś na ten temat napisać, bo on nie ma siły.
A więc wszystko to co tam się działo, obejrzałem jak należy, z tym że być może niekiedy, ile razy uznałem, że mogę sobie na to pozwolić, pewne wypowiedzi przewinąłem, i mogę powiedzieć, że nie żałuję. Bo w tym co zobaczyłem i usłyszałem, zobaczyłem jak w zwierciadle cały dramat nieszczęścia, które nas zżera, a mianowicie coś co osobiście lubię nazywać kompletnym i ostatecznym „mamtowdupizmem”.
Mamy, proszę Państwa, takiego Coryllusa, który temu ziemiaństwu poświecił znaczną część swojego serca i duszy, potężny wysiłek intelektualny włożył w to, by stworzyć bardzo konsekwentną teorię na temat jego znaczenia dla naszej polskiej tożsamości i szans na to, by dzięki tej tradycji Polska podniosła się z kolan, z rozpalonym wzrokiem i spieczonymi z emocji ustami udał się na spotkanie z jak najbardziej pełnoprawnymi przedstawicielami nurtu, który wzbudził w nim taką pasję… i jedyne co zobaczył to rozbawione spojrzenia paru staruszków, którzy nawet nie wiedzą, o co mu chodzi i jakąś damę z wywalonym dekoltem recytującą patriotyczne strofy.
I co ja mogę w tej sytuacji powiedzieć? Oczywiście najprościej byłoby rzucić coś w rodzaju owego tak brzydkiego „chciałeś, to masz”, jednak przede wszystkim nie bardzo mi wypada, a poza tym pewne rzeczy trzeba powtórzyć tak by one dotarły gdzie trzeba. Wśród niech tę jedną, że my jesteśmy już naprawdę ostatnimi ludźmi, którym na czymkolwiek jeszcze zależy. I nie ulega wątpliwości, że będzie nas już stopniowo tylko coraz mniej.
Jeśli ktoś miał okazję obejrzeć dowolny fragment tego nagrania, wie doskonale, o czym ja mówię, kiedy sugeruję, że Coryllus znalazł się tam jak nie przymierzając jakiś biedak na poważnym balu dobroczynnym, gdzie ostatnią rzeczą na jaką ktokolwiek liczy, jest to, że tam nagle pojawi się ktoś, kto faktycznie potrzebuje pomocy. Ktoś organizuje spotkanie i debatę na temat polskiego niemal starego z powierzchni – nomen omen – ziemi ziemiaństwa i okazuje się, że dla ogromnie większości uczestników jest to jedynie okazja do tego, by się polansować i poopowiadać sobie anegdoty o bolszewikach, albo o tym, że gdzieś jakieś dziecko jest tak dobrze wychowane, że wie, że jak się siedzi przy stole, należy trzymać ręce na stole.
Z tym trzymaniem rąk, to też poważna sprawa. Otóż na spotkaniu, w którym wziął udział Coryllus, pewien potomek bardzo poważnych ziemian opowiedział jak to jego dziecko umie się zachować przy tym stole. A ja sobie myślę, że oni faktycznie musieli już daleko odpłynąć. Ja jestem głupim chamem ze wsi. Moi rodzice mieli wykształcenie zaledwie podstawowe, żona moja również nie pochodzi ze szlachty, natomiast żadnemu z naszych dzieci nawet do głowy by nie przyszło, by wstać od stołu, nie spytawszy wcześniej, czy można. I co to ma teraz znaczyć? Że my jesteśmy już ziemianami, czy może jeszcze coś więcej?
Patrzyłem więc z coraz bardziej rozdziawionymi ustami na to co tam się działo i w pewnym momencie pomyślałem sobie, że to jest dokładnie to, co przed wieloma już laty, kiedy „Solidarność” wciąż jeszcze była w modzie i niektórym się jeszcze kojarzyła z walką i cierpieniem, musiało się dziać na różnego rodzaju spotkaniach z bohaterami owego ruchu. I wyobraziłem sobie, że przyjeżdżał jakiś były działacz związkowy, z piękną historią i równie pięknymi wspomnieniami, a tu najpierw trzeba było wysłuchać zagajenia, potem jakaś lokalna gwiazda teatru zaśpiewała piosenkę Jacka Kaczmarskiego, lub wyrecytowała wiersz Herberta, a po niej na estradę wchodził już sam działacz i opowiadał o tym, jak fajnie było w komunistycznym więzieniu, kiedy można było z kolegami robić sobie jaja ze strażników. I spróbujmy sobie teraz tylko wyobrazić, co się musiało dziać, gdy nagle któryś z bardziej przejętych uczestników spotkania, wstał i spróbować uderzyć w choć minimalnie dramatyczny ton, albo, nie daj Boże, zaproponować, by może usiąść i poważnie porozmawiać.
Biedny Coryllus. Tak się szczerze zaangażował w coś w co tak bardzo wierzył, a tu się okazało, że jemu się najwyraźniej coś pomieszało, i w dodatku jeszcze się dowiedział, że jest zwykłym bolszewikiem. Trochę dziś się z mojego kolegi Coryllusa śmieję, ale też trochę mu współczuję. Bo tak naprawdę sam cierpię dokładnie te same bóle, które odczuwa i on. I ja sam przecież wciąż wychodzę gdzieś w przestrzeń publiczną z nadzieją, że tam mnie spotka solidarne zrozumienie, gdy tymczasem po raz kolejny wychodzi na to, że coś mi się jedynie pomyliło. Weźmy to pisanie. Robię to już ponad trzy lata, niemal dzień w dzień, raz dlatego, że już muszę – teraz już muszę – a dwa, że uważam, że powinienem wnieść w tę walkę jakiś swój wkład. Skoro umiem to robić i mam pewien pomysł, powinienem tu być. I wciąż słyszę o tym, że powstają właśnie jakieś archipelagi polskości, jakieś kluby niezależnej opinii, jakieś stowarzyszenia wolnych Polaków, i ze każdy kto coś potrafi powinien przyjść i pomóc podtrzymywać ten ogień, a tymczasem wychodzi na to, że to wszystko jest gówno. Że to tak na niby. Że ci, którzy to kiedyś oryginalnie zakładali, już dawno albo wyjechali, albo zmienili zainteresowania, i tu w tej chwili się już tylko kręci gałki. Biało-czerwone. Z chorągiewką.
Inne tematy w dziale Polityka