Pisząc wczorajszy tekst na temat filmu o rosyjskiej agresji na Gruzję, w pierwszym rzędzie zaznaczyłem, że o samym filmie, jako o takim, nie bardzo chcę pisać, ponieważ mam na uwadze sprawy o wiele istotniejsze. Że sam film oczywiście, moim zdaniem, jest znakomity, jeden z lepszych, jakie widziałem w tym gatunku, jednak nie o niego tu najbardziej chodzi. I że jeśli warto w ogóle wspominać o walorach technicznych tego dzieła, to wyłącznie po to, by zwrócić uwagę na fakt – zupełnie tragiczny w swojej wymowie – że wyłącznie z powodów wyznaczonych przez tak zwaną poprawność polityczną, coś co jest wcale nie gorsze od tego do czego jesteśmy przyzwyczajeni, zostało całkowicie przez oficjalną opinię publiczną zbojkotowane. Faktyczny jednak sens notki był inny – zwrócić uwagę na fakt, że film „Pięć dni wojny” jest filmem niemal w tym samym stopniu o Gruzji, co o prezydencie Lechu Kaczyńskim.
No i na to przyszła moja koleżanka Ginewra i pokazała mi najwyraźniej jak tylko było można, że popełniłem błąd nie pisząc o filmie, lecz o sprawach, których istota rozgrywa się na owego filmu marginesach. Bo zapewne, gdybym pisał o filmie, to bym zwrócił uwagę na fakt, że ten film wcale nie jest taki dobry, że tak naprawdę w ogóle nie pokazuje roli jaką w wyzwoleniu Gruzji pełnił Lech Kaczyński, no i że sam finał – a jak wiemy, finał to w pewnym sensie podstawa – jest wręcz żenująco głupi i tandetny. No i fałszywy jak jasna cholera.
W tej sytuacji, nie pozostaje mi nic innego, jak poświęcić osobną notkę przede wszystkim udzieleniu odpowiedzi Ginewrze, ale może też i objaśnieniu mojego stanowiska wszystkim tym, którzy tego wyjaśnienia potrzebują. Otóż przede wszystkim, ja nie napisałem, że ten film jest znakomity w skali bezwzględnej. Znakomitym w skali bezwzględnej był na przykład „Łowca jeleni” Cimino, „Full Metal Jacket” Kubicka, lub „Dziecko wojny” Tarkowskiego. Film „Pięć dni wojny” był znakomity wyłącznie na tle innych znakomitości – faktycznych czy pozornych – takich jak „Szeregowiec Ryan”, czy „Lista Schindlera”. Chodziło mi o to, by zwrócić publiczną uwagę na fakt, że gdyby film Harlina nie był obciążony przez ową polityczną wściekliznę, która go od początku oblepiła, byłby absolutnym przebojem sezonu. Moim zdaniem to jest fakt. „Pięć dni wojny” bowiem, z punktu wymagań politycznego kina akcji, jest filmem bez zarzutu.
O co więc w tej akcji chodzi? Otóż Rosja – korzystając ze starych, sprawdzonych świetnie metod – prowokuje wewnętrzny konflikt w Gruzji i przy pomocy lokalnych kolaborantów wszczyna wojnę domową, której ostatecznym celem ma być przejęcie politycznej kontroli nad całym krajem. Aby nie powstał z tego suchy dokument, lecz porządne kino akcji, scenarzyści wymyślili historię dwóch dzielnych amerykańskich korespondentów wojennych, którzy zostają w ten konflikt wciągnięci, ale niestety, przez geopolityczne interesy mocarstw i służących tym interesom mediów, ich indywidualna walka o przeżycie, a jednocześnie o przeżycie całej Gruzji, jest walką całkowicie samotną. O tym właśnie jest ten film. Że mamy tonącą we krwi Gruzję, tonących we krwi amerykańskich dziennikarzy – tych ostatnich kowboi, którym jeszcze na czymś zależy – i świat, który zdradził. A zatem walka toczy się tylko o dwie rzeczy: pierwsza, by choć jeden rząd, choć jeden światowej rangi polityk, wsparł gruzińską sprawę, a z drugiej strony, by choć jedna stacja telewizyjna, jeden dziennikarz na świecie zechciał wspomnieć o rosyjskich zbrodniach wobec gruzińskiego narodu. I o tym jest ten film. O tej walce. Prawdziwy thriller. Pasjonujący jak jasna cholera.
Wszystko kończy się dobrze. Żli ludzie giną, lub uciekają w niesławie, dobrzy tryumfują. W jaki sposób do tego doszło? Tu scenarzyści mieli, moim zdaniem, kłopot nie do pokonania, i wyszli z niego najlepiej jak tylko mogli. Jak wiemy, wojna w Gruzji zakończyła się dzięki temu, że ten jeden polityk, na którego przez cały film czekano, wreszcie się pojawił, i to był właśnie nasz Prezydent – Lech Kaczyński. To wiemy. Ale wiemy tylko my. Co mogli zrobić scenarzyści filmu, żeby o roli Kaczyńskiego dowiedział się też cały świat? Ginewra twierdzi, że normalnie, trzeba było go pokazać, powiedzieć, że to jest właśnie Lech Kaczyński i to dzięki niemu i jego dyplomatycznej akcji wszystko skończyło się happy endem. A ja chciałbym wiedzieć, jak sobie Ginewra to rozwiązanie wyobraża w praktyce? Że co? Że mamy scenę wiecu w Tbilisi i prezydent Saakaszwili mówi: „Chciałem podziękować Lechowi Kaczyńskiemu, dzięki którego odwadze i determinacji dziś możemy tu wszyscy stać?” I widzimy aktora grającego Kaczyńskiego i na tle tej twarzy pojawiają się napisy? A może to wszystko miało się rozegrać wcześniej? Mamy, powiedzmy, gabinet gruzińskiego prezydenta i w momencie, kiedy wszystko wydaje się już być stracone, dzwoni telefon i przychodzi informacja, że Lech Kaczyński przylatuje do Tbilisi z pięcioma innymi prezydentami, by wystąpić przeciwko rosyjskiej agresji? Przecież to by było kompletnie niezrozumiale dla nikogo. Jaki Kaczyński? Jaka Polska? A ten Kaczyński to prezydent, czy może premier? I czemu to nagle takie ważne, że on, a nie Sarkozy? Ta scena od początku byłaby czystym bełkotem, w dodatku kompletnie burzącym narrację filmową. Żeby ktokolwiek dotychczas niepoinformowany choćby zaczął rozumieć, o co chodzi, potrzebowaliby do tego osobnego filmu, plus grubą książkę z całą serią objaśnień.
Uważam, że to na co zdecydowali się producenci filmu, było wyjściem najlepszym. Nie idealnym, ale najlepszym. Z jednej strony, zachowali logikę scenariusza, stworzyli wzruszające zakończenie, a z drugiej dołożyli – to prawda, tylko na potrzeby polskiego widza – oba przemówienia Lecha Kaczyńskiego, a wszystko zamknęli osobną dedykacją. Oczywiście, że robi to wrażenie trochę sztuczne, ale przez to, że oni nawet nie udają, że to jest część scenariusza, lecz zaledwie dokumentalny suplement, wszystko jest do jak najbardziej do przyjęcia.
Wreszcie chciałbym się zatrzymać nad tą – prawda, że dość głupkowatą – sceną z nawróconym rosyjskim dowódcą. Otóż jednym z moich ulubionych filmów jest rosyjski, dość już stary film, pod tytułem „Dworzec dla dwojga”. Finał jest taki, że główny bohater musi wrócić z jednodniowej przepustki, na którą został wysłany, żeby odebrać z naprawy harmonię, a przy okazji spotkać się z ukochaną, do obozu pracy gdzieś na cholernej Syberii Jest już spóźniony, a wiedząc, że spóźnienie, to automatyczne przedłużenie wyroku, biegnie przez ten śnieg z tą nieszczęsną harmonią, i chcąc zwrócić na siebie uwagę, że już biegnie, że już wrócił, zaczyna ledwo żywy ze zmęczenia na tej harmonii grać. Strażnik go zauważa i po jego policzku płynie jedna łza wzruszenia. Ja wiem, że to nieprawda. Ja wiem, że to jest głupie. No i ze kiczowate jak sto diabłów. Ale na tym właśnie polega film. Mówię o filmie, a nie o polskiej komedii, czy francuskim dramacie obyczajowym. I nie powinno to nikomu przeszkadzać. A już na pewno nie tym, co mają swój rozum i to co trzeba wiedzieć, i tak wiedzą.
Film „Pięć dni wojny” to film o rosyjskiej agresji na Gruzję i o Lechu Kaczyńskim, który tę agresję powstrzymał i przez to ostatecznie zginął. Są na świecie ludzie, którzy o tym by się nie dowiedzieli, gdyby nie ten film. Właśnie dlatego jest on tak w pewnych środowiskach znienawidzony, i tak totalnie publicznie przemilczany. I tak wielu tak bardzo się stara, żeby on nam jak najszybciej znikł z oczu. A ten ruski pajac z brodą na czołgu, który nagle ma dość zabijania, nie ma tu nic do rzeczy. Zwłaszcza kiedy my dobrze wiemy, że to być może on sam siedział wtedy na tamtej smoleńskiej wieży.
Inne tematy w dziale Polityka