Kiedy byłem dzieckiem, a wokół mnie huczał PRL, uważałem że moje życie jest najszczęśliwsze na świecie, a ja osobiście nie mam jednego powodu, by na cokolwiek narzekać. Moi rodzice byli dla mnie dobrzy, dbali o mnie i mnie kochali. Mój brat – jak to zwykle bywa ze starszymi braćmi – traktował mnie dość obcesowo, jednak też nie widziałem marnego powodu, by żałować, że to on jest moim bratem, a nie kto inny. Koleżanek wprawdzie, przez to że chodziłem do czysto męskiej podstawówki, raczej nie miałem, natomiast kolegów co niemiara. I to w większości kolegów bardzo dobrych. Krótko mówiąc, było super.
Moje dzieciństwo – mimo że wokół huczał PRL – było wypełnione radosnym czekaniem. Zawsze na przykład czekałem aż przyjdzie zima. Pod oknem naszego pokoju – mieszkaliśmy wówczas wszyscy w jednym pokoju – rosło drzewo i kiedy kończyła się jesień i lada dzień miał spaść pierwszy śnieg, każdego ranka wyglądałem przez to okno i sprawdzałem, czy to drzewo jest już białe. No i zawsze w końcu ten dzień przychodził. Czekałem oczywiście też przy tej okazji na Roraty, kiedy to można było rano, gdy było jeszcze ciemno, iść po skrzypiącym śniegu na nabożeństwo. Naturalnie, jak każdy z nas, czekałem na wakacje, na szkolne wycieczki, na Święta Bożego Narodzenia z choinką i prezentami, na kolejny odcinek „Konia który mówi”… no i zawsze czekałem na pierwszy dzień maja. Do czego był mi ten dzień potrzebny? To jest bardzo proste. On był mi potrzebny po to, bym mógł w tej nędzy poczuć atmosferę autentycznego święta, które to święto jednocześnie nie jest ani Wigilią, ani urodzinami, ani wakacjami, ani rodzinnym przyjęciem. Chodziło o takie święto, które się poczuje po wyjściu z domu na ulicę. Gdzie będzie piękna pogoda, będzie szedł pochód, będą grały różne orkiestry, z głośników będą leciały piosenki typu „Ukochany kraj, umiłowany kraj”, w Parku Kościuszki dzieci będą jeździły na rowerkach z kołami ozdobionymi kolorową bibułką, będą balony, wata cukrowa, oranżada, no i – co wcale nie najmniej ważne – ulicami będą jeździli kolarze.
A więc tak. Z mojego punktu widzenia, tak zwane Święto Pracy to nie było ich święto, ale święto jak najbardziej moje. I tylko moje. Jak Śmigus Dyngus, czy Prima Aprilis. Czekałem na Pierwszego Maja cały rok, a kiedy ten dzień się kończył, czułem oczywiście radość, ale też i żal, że to już koniec. I znów czekałem.
Jak się czuli ludzie, którzy tego dnia musieli rano, zamiast iść do pracy, stawić się na obowiązkowym pochodzie? Sam wprawdzie, z wyjątkiem jednego jedynego razu, nie miałem okazji tego sprawdzić, jednak wydaje mi się, że oni też czuli atmosferę tego święta, i traktowali ten pochód jako zwykle urozmaicenie codziennego życia. Jako swego rodzaju spacer po mieście w towarzystwie znajomych z pracy. Inna sprawa, że tak naprawdę spacer z niezwykle krótką przerwą, bo, jak idzie o część oficjalną, zajmującą jakieś 15 sekund, czyli czas potrzebny na to, by przejść przed trybuną ze stojącymi na niej lokalnymi komunistami. Poza tym, to było bardzo swobodne snucie się ulicami wiodącymi do tego kluczowego punktu, a dalej już od niego, do domu.
Jako człowiek dorosły, na pochodzie byłem jeden raz. Dostaliśmy wtedy wszyscy po jednej czerwonej fladze, no i szliśmy tak z tymi flagami w stronę tej trybuny, wreszcie, kiedy już znaleźliśmy się na miejscu, sformowaliśmy odpowiedni szyk, przemaszerowaliśmy machając tą czerwienią w powietrzu, a kiedy już znaleźliśmy się odpowiednio daleko, te szmaty razem z drzewcami rzuciliśmy na ziemię. Zwyczajnie, tak jak Michael Corleone porzucił rewolwer po skutecznym zamordowaniu obu nieprzyjaciół Rodziny. Szliśmy, i stopniowo zostawialiśmy te flagi za sobą. I pamiętam, jak nie mogłem się nadziwić, jakie to jest łatwe.
No ale to już było późno. Wtedy już wiedziałem, że nie ma się co oszukiwać. Że to nie jest moje święto. Że choćbym przy tej okazji się świetnie bawił, choćbyśmy sobie w trakcie tego pochodu opowiadali sobie same najbardziej pieprzne dowcipy o Breżniewie w trumnie, choćbyśmy przy tej okazji mogli nawet liczyć na dodatkowe zaopatrzenie w lokalnym sklepie mięsnym, choćbym nie wiem jak głośno wszystkich dookoła informował, że dla mnie to jest tylko dobra zabawa i jeszcze jeden wolny dzień od pracy, fakt pozostaje faktem – cokolwiek ja powiem i cokolwiek sobie pomyślę, dla nich to nie ma najmniejszego znaczenia, bo to jest tylko i wyłącznie ich impreza. A ja nie mam z niej najmniejszych korzyści. Przynajmniej nie od czasu gdy przestałem być małym dzieckiem.
Dziś, jak co tydzień, kupiliśmy tygodnik „Uważam Rze”. Na okładce widać dwie dziewczyny, z pomalowanymi w biało-czerwone flagi policzkami i z oczami postawionymi w słup, jakby dopiero co ujrzały Jezusa, a pod spodem duży, anonsujący zawartość numeru, podpis: „Święto Polaków a nie władzy!” Właśnie tak, z wykrzyknikiem na końcu, tak jakby ów wykrzyknik podkreślał dysydencką moc tego oświadczenia. Tak jakby przez ten wykrzyknik redaktorzy „Uważam Rze” pragnęli zakomunikować władzy: „Owszem, będziemy kibicować polskiej drużynie, będziemy cieszyć się z jej sukcesów i płakać przy każdej porażce, będziemy przyczepiać te chorągiewki u szyb naszych samochodów, będziemy wywieszać w naszych oknach kupione wraz z czteropakiem „Tyskiego” flagi – ale tego święta nam nie odbierzecie. Bo to jest nasze święto a nie wasze!” A na sam koniec, z autentycznymi łzami w oczach jeszcze dorzucić do tego „Wy świnie!!!”
A ja wiem znakomicie, ze żaden z nich już z tego podniecenia nie zwróci uwagi na to, że władza na te słowa się tylko dobrodusznie uśmiechnie i odpowie: „Ależ tak. Na pewno. Oczywiście. To jest wasze święto. Od nas dla was. Teraz nam już nic do tego. Od niego nam wara. Tu wszyscy jesteśmy Polakami”. Wiem to świetnie i się już tylko zastanawiam, jak można być takim idiotą? Jak można aż tak zgłupieć? Jak można patrzeć na Bronisława Komorowskiego siedzącego na tych trybunach w tym swoim żałosnym szaliku, a obok coraz bardziej pogrążającego się w sobie Lecha Wałęsę, a pod nimi Waldemara Pawlaka uwiązanego do tego tabletu, i pleść takie androny? Ja rozumiem – był ten PRL, a ja byłem dzieckiem i dla mnie często tak naprawdę chodziło tylko o to, by ta szarość została wypełniona butelką oranżady i tymi balonikami, a może nawet i gumą do żucia marki Donald. Poza tym, cóż ja wiedziałem – małe dziecko biednych, ciężko harujących rodziców? Że gdzieś młody Stefan Niesiołowski z młodym Andrzejem Czumą własnie zakładają organizację pod nazwą „Ruch” i wynoszą z zakładów pracy jakieś drukarki? No, bądźmy poważni.
Niedawno pisałem tu trochę o bardzo ostatnio wziętym wrocławskim autorze kryminałów, niejakim Krajewskim. Otóż okazuje się, że ten Krajewski jest jak najbardziej nasz. Skąd to wiemy? A stąd mianowicie, ze w tym samym numerze „Uważam Rze” jest z nim duży wywiad, poprowadzony w taki własnie sposób, by ową tezę z okładki, o tym, że to jest nasze a nie ich święto, ładnie zilustrować. I ja już wiem, o co w tym wszystkim chodzi. Wprawdzie mój kolega Coryllus się na to zaperzy, ale wygląda na to, że to nie są źli ludzie. To są zwyczajni głupcy. Szkoda. Bo wygląda na to, że kiedy już tych złych pogonimy, zostaną oni. A dalej już będzie tylko mur.
Inne tematy w dziale Polityka