Krzysztof Osiejuk Krzysztof Osiejuk
1390
BLOG

O poświęceniu, oddaniu i tryumfie prawdy

Krzysztof Osiejuk Krzysztof Osiejuk Rozmaitości Obserwuj notkę 7
        Dawno, dawno temu, kiedy jeszcze myśli rodzące się w głowie, a następnie wychodzące na świat spod języka Lecha Wałęsy, miały przynajmniej pozornie jakąś wartość, pojawiło się coś co nazwał on „ładowaniem akumulatorów”. Jeśli ktoś nie pamięta, chodziło o to, że ile razy Wałęsa miał się spotkać z Ojcem Świętym, mówił, że to mu dobrze robi, bo on w ten sposób ładuje swoje akumulatory, a więc że dla niego Papież to taka swego rodzaju ładowarka, po skorzystaniu z której Wałęsa będzie mógł ze zdwojoną energią wyciągać Polskę z postkomunistycznego dna. Dziś Jan Paweł II już nie żyje, a Wałęsa w międzyczasie pokazał, że, jak idzie o niego, żadne granice nie istnieją, więc on już działa bez żadnych akumulatorów, napędzany wyłącznie energią Kosmosu.
 
     Problem „ładowania akumulatorów” jednak w jakiejś tam formie to tu to tam pozostał. Weźmy takiego Donalda Tuska. On ładuje swoje akumulatory, wypluwając z siebie swą wściekłość na piłkarskim boisku. Bronisław Komorowski czyni to, spędzając czas na zmianę to z panią Dziadzią, to z Tomaszem Nałęczem. Kuba Wojewódzki, upalając się do utraty świadomości, bloger Sowiniec – że już pozwolę sobie zejść na poziom najniższy – pisząc komentarze na blogu Marka Migalskiego. Jak idzie o mnie, ja swoje akumulatory ładuję regularnie, wyjeżdżając do Poznania i do pobliskiej Łomnicy, a więc, jak to osobiście lubię określać, na flaszkę z ojcem Rachmajdą i naszym księdzem Paddingtonem.
 
      Tym razem mój pobyt w Wielkopolsce trwał aż trzy noce, z czego jednak – z uwagi na fakt, że ksiądz Paddington pije tylko w dzień –  jedna była wyjątkowo krótka. Dwie kolejne jakkolwiek obfitowały w naprawdę wyjątkowe wydarzenia, i wcale nie koniecznie tylko dlatego, że Coryllus, który zechciał nam uprzejmie towarzyszyć, potrafi być nie mniej inspirujący niż najwybitniejszy ksiądz. Nie będę tu zajmował naszej wspólnej uwagi opowieściami o tych wspólnie spędzonych wyjątkowych chwilach, bo raz że nie wypada mi gorszyć maluczkich szczegółami na temat okultyzmu, czarowników, satanistów i zwykłych pedałów, bo o tym najlepiej sobie poczytać u źródeł, czyli w drugim tomie Baśni Coryllusa. Natomiast uważam, że powinienem podzielić się refleksjami na temat wspomnianych wcześniej akumulatorów, jak już tylko idzie o moją – i niech się Robert Mazurek zadławi z głupiej satysfakcji – osobę.
 
      Jeśli można, zanim przejdę do rzeczy, parę słów wyjaśnienia.  U księdza Paddingtona byłem z wizytą czysto towarzyską. Głównym celem mojej obecnej wyprawy był jednak Poznań i zorganizowany przez ojca Rachmajdę benefis Coryllusa i Toyaha – dwóch prawdopodobnie najwybitniejszych dziś polskich blogerów. Troszkę na temat samego spotkania i towarzyszących mu wydarzeń okolicznych, takich jak cykl audycji dla Radia Emaus, czy naszego wspólnego wywiadu  dla popularnego poznańskiego tygodnika ukazującego się pod nazwą „Przewodnik Katolicki”. Wbrew temu na co dotychczasowa treść niniejszej notki wskazuje, to wszystko nie jest głównym tematem i ideą, dla której ona powstała – o tym za chwilę – jednak z czysto kronikarskiego obowiązku muszę jeszcze ten akapit wypełnić pewną informacja. Otóż, wbrew temu co u siebie pisze Coryllus, na spotkanie z nami nie przyszło 50 osób, lecz znacznie więcej. To ja, być może przez moje nauczycielskie nawyki, miałem cały czas oko na salę i świetnie się orientowałem, ile tam jest ludzi, kto wchodzi, kto wychodzi, i jaka jest atmosfera. A zatem, na moje oko, było tam jakieś 80 osób, i przez cale spotkanie nie wyszedł – z wyjątkiem jednej osoby – nikt, i wszyscy siedzieli jak urzeczeni.  Spotkanie było sukcesem bezdyskusyjnym, a ja – nie mając wcześniej na koncie tego typu doświadczeń – muszę powiedziec, że byłem autentycznie poruszony. Może jedynie sprzedaż nie poszła najlepiej, ale to w sposób oczywisty przez to, że do kupienia były aż trzy książki Coryllusa i dwie moje, a więc wydatek, jakby nie patrzeć, ogromny. Całość jednak została w Klasztorze, a więc tak czy inaczej mam nadzieję, że rozejdzie się w najbliższym czasie.
 
     Ktoś powie, że głupie 80 osób – plus jeszcze ta nie najlepsza sprzedaż – to dowód na to, że to spotkanie wcale nie było zwycięstwem, lecz zwykłą szarą porażką. W tej sytuacji przypomnę coś, o czym wcześniej wspominał Coryllus. Plan oryginalny mianowicie był taki, że mieliśmy mieć dwa spotkania. Jedno u Karmelitów, a drugie w jakimś nieznanym mi bliżej poznańskim lokalu o prawicowo-konserwatywnej proweniencji. Okazało się jednak, że tamci państwo uznali, że spotkanie dwóch nikomu nieznanych blogerów nie gwarantuje jakiegokolwiek sukcesu, i postanowili oni w tym samym co my czasie zorganizować spotkanie ludzi z Teologii Politycznej ze znaną wszystkim gwiazdą nazwiskiem Dariusz Gawin (nie mylić z Gowinem). Z tego czego się dowiaduję dzisiaj wynika, że w tamtym spotkaniu uczestniczyło jakieś dwadzieścia osób. Co do tego, czy handlowano książkami, i jakie zanotowano wyniki, nie mam informacji.
 
     A ja już mam tu tylko jedną refleksję. Kłamstwo nie popłaca. To co się liczy, to bezwzględna szczerość, prawdomówność i poświęcenie. Może poświęcenie najbardziej. Na wczorajszym spotkaniu pojawił się problem naszego stosunku do ludzi typu Semka, Ziemkiewicz, czy Karnowski. I ja spróbowałem się z niego wytłumaczyć w taki oto sposób. Jestem mianowicie pewien, że gdyby mnie się zdarzyło wziąć udział w spotkaniu z którymś z nich, i strzeliłoby mi do głowy podejść do niego i mu się wyżalić, on by mnie najzwyczajniej w świecie nie zrozumiał i, że się wyrażę potocznie, spuścił w swojej osobistej toalecie. Dlaczego? Dlatego, że on jest właśnie taki. I dokładnie takie jest jego zaangażowanie i jego solidarność i poświęcenie w owej solidarności demonstrowaniu. Za tą obojętnością stoi tylko to. Owa obojętność i będąca jej żywą konsekwencją nieszczerość.  W pewnym punkcie spotkania podszedł do mnie bardzo już stary karmelita w swoim brązowym habicie. Jak się okazało był to niejaki ojciec Kasjan, od wielu już lat posługujący w syberyjskim mieście Usole, miejscu zsyłki św. Rafała Kalinowskiego. Jest to człowiek, o którym ojciec Rachmajda mówi, że kiedy on się pojawia na lotnisku w Moskwie, witany jest przez tych którzy na niego czekają, jak, nie przymierzając, David Beckham. A więc podszedł z książkami, które tam sprzedawaliśmy, zapytał, ile one kosztują, ja mu powiedziałem, on wyjął stary portfel, dał mi te pieniądze, książki zabrał i poszedł. Z tego co mówi ojciec Rachmajda wynika, że on te książki weźmie ze sobą na tę Syberię i tam je będzie sobie czytał. Cóż, proszę Państwa, więcej? No cóż?
 
     Bo trzeba nam wiedzieć, że najważniejsze jest to, do kogo mówimy, komu jesteśmy potrzebni, i po co. Chodzi o to, że to czego nam wszystkim potrzeba, to jest właśnie szczerość, poświęcenie i oddanie. Bez tego nie ma nic. Do prawdy trzeba mieć szacunek. Prawda to nie towar. Dzień wcześniej, z księdzem Paddingtonem i grupką bardzo małych dzieci ze szkoły w której Paddington uczy, pojechaliśmy na krótką wycieczkę do miejscowości Obra. Celem tej wyprawy było zwiedzanie przepięknego pocysterskiego kompleksu, dziś służącego Oblatom jako Seminarium Duchowne. Kiedy już Obra przestała służyć Cystersom, a jeszcze nie przeszła w opiekę Ojców Oblatów, przez jakiś czas należała do Księży Jezuitów. Otóż w krypcie kościoła w Obrze znajduje się sarkofag pewnego jezuity nazwiskiem Karol Antoniewicz. Mam bardzo silne przypuszczenie, że niewielu z nas kiedykolwiek o tym człowieku słyszało. To już pewnie bardziej znamy napisane przez niego kościelne pieśni, takie jak „Chwalcie łąki umajone”, „O Maryjo, przyjm w ofierze”, czy „W krzyżu cierpienie”.
 
      Kto chce, z pewnością, jeśli mocno poszuka, znajdzie na temat księdza Antoniewicza, wszystko co mu będzie potrzebne. Ja tu, za księdzem Paddingtonem, opowiem o nim bardzo krótko. Otóż Karol Antoniewicz urodził się w roku 1807 jako syn Ormian o nazwisku Nikorowicz z podlwowskiej Skwarzawy. Ukończył studia prawnicze, następnie walczył w Powstaniu Listopadowym, a po upadku Powstania ożenił się ze swoja kuzynką Zofią Nikorowicz, z którą miał pięcioro dzieci. Tak się nieszczęśliwie stało – kto wie, czy nie przez to, że w pewnym sensie pochodziły ze związku kazirodczego – że wszystkie te dzieci kolejno zmarły. Żona Antoniewicza popadła w szaleństwo, i następnie też umarła. Najpierw po śmierci śmierci dzieci, a następnie już po stracie żony, życie Antoniewicza nabrało nowego sensu. Swój dwór zmienił w szkołę i szpital dla dzieci chorych i opuszczonych, a następnie wstąpił do zakonu jezuitów. Był misjonarzem i kaznodzieją, zwalczał pijaństwo wśród chłopstwa i nieustannie prowadził działalność dobroczynną.  W Obrze stworzył placówkę jezuicką, której został pierwszym przełożonym. Kiedy w okolicy wybuchła epidemia cholery, całe swoje życie poświecił na opiekę nad chorymi. Pewnego dnia poszedł z Komunią do umierającego. Niestety człowiek ten był już tak słaby, że nie był w stanie przyjąć hostii. Po wielu nieudanych próbach, hostia wypadła mu z ust, a ksiądz Antoniewicz, żeby ją ochronić przed skalaniem, sam ją przyjął. W następstwie czego zachorował i zmarł.
 
      Taka to historia. Jakie z niej wynika przesłanie dla nas? Co ta akurat historia robi w tej właśnie, tak małej i tak byle jakiej notce?  Robi mnóstwo różnych rzeczy i służy wielu różnym celom. Ale pokazuje przy tym pewien typ wrażliwości, pewien typ wzruszenia, który jednych zainteresuje, a innych co najwyżej rozbawi. A ja piszę z myślą o tych pierwszych.
 

        

taki sam

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (7)

Inne tematy w dziale Rozmaitości