Krzysztof Osiejuk Krzysztof Osiejuk
1052
BLOG

O humanizmie z ostatniego kręgu

Krzysztof Osiejuk Krzysztof Osiejuk Polityka Obserwuj notkę 6
       Przyznaję uczciwie, że z wszystkich filmów, jakimi miałem okazję się w życiu emocjonować, jedno z pierwszych miejsc zajmuje tak zwany „oryginalny” Batman, a więc z Jackiem Nicholsonem w roli Jokera. Wybór ten jest o tyle szczególny, że ani same komiksy, ani ich ekranizacje nigdy nie były moją pasją, a więc i historia człowieka-nietoperza  w dowolnym momencie mojego życia obchodzić mnie mogła zaledwie tyle co nic. Jak idzie o Batmana z Nicholsonem – pozostaję zwyczajnie bezradny.
 
     O co tu chodzi? Otóż kiedy myślę o tej szczególnej ekranizacji Batmana, w głowie mam tylko tego Nicholsona i tylko tę jedną jedyną scenę, kiedy to Joker – daję słowo, że nawet nie umiem opisać całego kontekstu tego ujęcia, a więc gdzie to się dokładnie dzieje i co z tego co widzimy ma wynikać –  najpierw rozpyla jakiś gaz, który obezwładnia wszystkich, którzy mogliby mu próbować przeszkodzić w prowadzonej przez niego akcji poszerzania umysłów, a następnie on i jego kumple idą przez to muzeum i niszczą wszystko co im się nawinie pod rękę, czy choćby wpadnie w oko. Jeden z nich niesie na ramieniu potężny kasetowy odtwarzacz, z którego ryczy ów cudowny princeowski funk, a oni wszyscy są tacy rozbawieni, tacy beztroscy, tacy wolni – i w rytm tej muzyki dokonują owego bezsensownego, kompletnie absurdalnego aktu zniszczenia.
 
     Ile razy oglądam tę scenę, a w niej wielką rolę Jacka Nicholsona, myślę sobie, że nigdy w swoim życiu nie widziałem demonstracji tak głupiej beztroski, takiej bezmyślnej nonszalancji. W dodatku nonszalancji wypełnionej tak strasznie pustym, śmiechem i zabawą. Kiedyś u Boba Greene’a czytałem tekst o  tym, jak to słowo „party” w kulturze i języku angielskim przestało oznaczać szkolny bal, czy domową prywatkę, czy może pospolite urodzinowe przyjęcie, a zaczęło kojarzyć się wyłącznie z najbardziej intensywnym tak zwanym „imprezowaniem”. Greene opisuje zabawę, która w języku amerykańskiej młodzieży nosi nazwę „quarters” i polega na tym, by najpierw trafić ćwierćdolarówką do szklanki z piwem, a potem to piwo wypić. Wygrywa ten, który się pierwszy wyrzyga. Czy jakoś tak.
 
      A więc w owej scenie z Nicholsonem zdecydowanie chodzi o „party”. O to by zrobić coś kompletnie niepotrzebnego, niechby i nawet głupiego, a jednocześnie dowodzącego naszej nieskończonej wolności. Idzie Nicholson z bandą tych kretynów – bo tak to właśnie jest, oni wszyscy stanowią fantastycznie idealną bandę idiotów, których jedyna, ale i zupełnie wystarczająca siła polega na tym, że im dziś wolno wszystko – i wszyscy, podrygując w rytm tej muzyki, zarażają świat tym swoim fatalnym chaosem. Patrzę więc na ten krótki przecież bardzo fragment popularnego filmu i myślę sobie, że niewykluczone, że kiedy Nicholson przygotowywał się do tej roli, może przez głowę przeleciała mu ta jedna myśl, że trzeba zagrać Szatana. Takiego jakiego znamy choćby z powieści Bułhakowa.
 
     Właśnie tak. Tu chodzi o to „party”. To samo „party”, jak sądzę – i przepraszam moje dzieci, ale tak to właśnie widzę – z którym mamy do czynienia choćby w kultowym już, gdzieniegdzie uważanym za jeden z najlepszych rockowych teledysków w historii, klipie popowej grupy Verve, zatytułowanym „Bitter Sweet Symphony”.  Jest zwykła ulica, jest oczywiście ta kamera, ulicą idzie niedbale ubrany młody człowiek i… maszeruje prosto przed siebie. Przez „prosto przed siebie” rozumiem to, że on idzie w taki sposób, jakby na tej ulicy był tylko on i nikt więcej. A zatem, z jednej strony gra ta muzyka, a z drugiej on sobie idzie jakby świat należał tylko do niego, no i rozprasza wszystko co spotka na swojej drodze. Tyle. To wszystko. To jest jedyny pomysł tego filmu. Że kiedy on idzie, wszyscy muszą mu zejść z drogi, bo inaczej on ich poprzewraca. O co tu chodzi? Czemu ten akurat parominutowy film zdobył takie uznanie? Myślę, że właśnie z tego samego powodu, dla którego słynna scena z Jokerem w muzeum była tak przerażająca. Przez ową afirmację bezkresnej wolności.
 
      Myślę że większość z nas, którzy się tu codziennie spotykamy, domyśla się już, skąd się wzięła ta dzisiejsza refleksja. Tak. Poszło o to nieszczęście w Denver na filmowej premierze nowego Batmana.  Ten człowiek najpierw rozpuścił gaz, a następnie postanowił pokazać całemu światu, na czym polega prawdziwa wolność. Ja oczywiście świetnie wiem, że już w tym momencie cale tabuny psychologów, socjologów, specjalistów od zachowań kryminalnych nie tylko u nas w Polsce korzystają z okazji, by opowiedzieć gdzie się tylko da, jak to oni świetnie wiedzą, czym jest nienawiść, złe wychowanie i szkodliwy wpływ mediów. Dziękuję bardzo. Jak idzie o mnie, nie skorzystam. Nie muszę mieć bowiem przeróżnych tytułów doktorskich i doświadczenia w całym szeregu fantastycznych szkoleń odnośnie tego, jak ciężko jest się młodym ludziom odnaleźć w dzisiejszym świecie. Bo ja wiem, czym jest „party”. I wiem jaką ono ma moc. No i wiem jeszcze coś. Wiem mianowicie, jaka jest zależność między imprezą, a wolnością.
 

     A więc, przepraszam bardzo, ale nastrój mam w tej chwili taki, że jeśli spotkam kogoś, kto mnie zacznie uświadamiać odnośnie pożytków płynących z tak zwanego humanizmu, wezmę i zabiję. A potem będę się tłumaczył w sądzie, że mnie tak właśnie zdemoralizowała kultura popularna.   

taki sam

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (6)

Inne tematy w dziale Polityka