Krzysztof Osiejuk Krzysztof Osiejuk
772
BLOG

I znów Moskwa - Pietuszki

Krzysztof Osiejuk Krzysztof Osiejuk Polityka Obserwuj notkę 4
      Nie do końca wiem, jak to się dzieje, ale ile razy zdarzy mi się trafić do Warszawy, cały zestaw refleksji, jakie mnie nawiedzają, starcza na parę dobrych tygodni. Powiedziałem „nie do końca”, bo w rzeczy samej czegoś tam się domyślam, niemniej poziom wrażeń jest zawsze znacznie powyżej oczekiwań.
 
      Nie inaczej było i tym razem. Wyjechałem, jak zawsze latem, na parę tygodni do siebie na wieś, a ponieważ od dziecka nie znam innej drogi, jak zahaczającej przy każdej tego typu okazji o Warszawę, no to i stało się. Trzeba więc powiedziec parę słów o tym niezwykłym miejscu, czy może raczej o symbolice, jaką ono z sobą niesie. Bo tak to właśnie widzę. Warszawę jako symbol całego tego nieszczęścia, jakie nas od tylu lat dręczy. O co chodzi? Otóż rzecz w tym, że – a ma to swoje szczególne miejsce zwłaszcza w ostatnich latach – Warszawa, jak sądzę, daje nam odpowiedź na wszystkie dręczące nas pytania. Warszawa jako miejsce, gdzie jak nigdzie indziej widać to oszustwo i tego oszustwa cudowną wręcz skuteczność.
     
      Przemknąłem przez ten – mam nadzieję, że ci których szanuję wybaczą mi użycie tej nazwy – ruski disneyland dwa razy, raz w tamtą stronę, drugi raz z powrotem, i nagle zrozumiałem, że ja świetnie wiem, skąd się biorą ci, których niektórzy nazywają lemingami, a ja wolę raczej nazywać nowym peerelem. I wcale nie mówię tu tylko o tych z Warszawy, ale z całej Polski. Jak już wspomniałem, Warszawa tu nam służy zaledwie jako symbol. Mijałem po raz pierwszy w życiu bryłę Stadionu Narodowego, tak fantastycznie opracowaną w tym tefauenowskim photoshopie i pokazywaną od rana do wieczora na naszych ekranach, żebyśmy widzieli, jakie to nas cywilizacyjne szczęście spotkało, i aż się skuliłem ze zdziwienia, gdy zobaczyłem, że tam nie ma nic poza tą brudną czerwienią i jeszcze brudniejszą bielą, otoczoną przez ten stary jak najstarsza komuna syf, wyznaczany głównie przez te smutne szare nadwiślańskie plaże, na których wygrzewają się smutni, spragnieni chwili oddechu, i szarzy jak cała reszta obywatele. I leżą na tym brudnym piasku, spoglądając z dumą na tę burakowata czerwień swojego stadionu, i myślą sobie: „No, proszę. Co by nie powiedzieć, to jednak się rozwijamy. Jakie to szczęście, że Kaczor z Rydzykiem już nie rządzą, bo dziś i tego byśmy nie mieli”. Przepraszam bardzo, ale dokładnie tak sobie wyobrażam widok ku któremu w pijackim zauroczeniu zmierzał bohater Jerowfiejewa. Nawet nie Południowa Afryka ze swoim stadionem, któryśmy – jak się nagle okazuje – za te 2 mld złotych ledwo od nich odrysowali. Ale Jerofiejew. Oto prawdziwa rozpacz!
 
      Tak sobie właśnie wyobrażam tamte Pietuszki, ale też w ten sposób pamiętam czasy późnego PRL-u, kiedy to, ile razy chciało się ponarzekać na to na co nie narzekać zwyczajnie nie wolno było, zawsze przychodzili jacyś państwo i pokazywali na to, ile to dróg, szkół i samochodów się dzięki ludowej władzy u nas w kraju pojawiło. Że no tak, owszem, w sklepach wciąż mamy braki, w autobusach trochę śmierdzi, papierosy się niekiedy rozklejają, no ale przecież nie od razu, panie, Kraków zbudowano. No a poza tym, lepiej nie myśleć, co będzie jak ci rozrabiacze z Solidarności dorwą się do władzy. Wtedy to nawet i tego nie będzie.
 
      Warszawa. Z tymi klimatyzowanymi tramwajami, upiornie pustą oszkloną przestrzenią Dworca Wschodniego, linią kolejową na Okęcie, mostem do Białołęki, ścieżką rowerową wokół Kabatów, portem lotniczym Modlin i tymi żulami na Hożej, proszącymi po angielsku (i to jeszcze jak!) o papierosa i może choćby kawałek ogórka do zjedzenia. No i oczywiście z klientelą Tesco i Auchauna, których tak bardzo porywa duma z tego, że jednak się rozwijamy. No i że – o tym ani na moment nie wolno zapominać – mogłoby być znacznie gorzej. Gdyby nie ten tak niezwykły rzut na taśmę wtedy w październiku 2007 roku. No i że jest ten stadion.
 
      No i Polska. Ze swoimi galeriami handlowymi, odremontowanymi to tu to tam chodnikami, z tymi wymyślnymi fontannami. Gdyby jeszcze tylko dało się przepędzić tych meneli z ławeczek, to i by się siąść dało. A mówią jeszcze, że podobno dzięki Bogu w Czechach, wprawdzie pociągi jeżdżą szybciej, ale za to korupcja jest większa.

Kiedy piszę ten tekst, myślę sobie, że tak naprawdę on mógłby być cały tylko o tym stadionie, który zrobił na nas wszystkich takie wrażenie, że niespodziewanie stał się niemal częścią logo reżimowej propagandy. Tyle że obawiam się, że nie ma ani literackiego, ani też tak naprawdę fizycznego sposobu, by przedstawić jego symboliczną potęgę. Tu chyba trzeba by było się uciec do jakiejś multimedialnej prezentacji, gdzie można by było spróbować pokazać każdy po kolei element tego obłędu. A i to nie bardzo wiadomo, czy ów pokaz już po paru minutach nie stałby się z jednej strony tak nudny, że aż nie do wytrzymania, a z drugiej też tak bardzo nie do wytrzymania ponury. Ale tak właśnie widzę Warszawę, a przez nią stan tych zaczadzonych reżimową propagandą umysłów. Jako ponure nudy. Zanurzone w kłamstwie, które wbija nam do głów, że ta czerwień, ta biel, ta zieleń, ten błękit są jak najbardziej autentyczne, i że tak naprawdę jest i ciekawie i wesoło, tyle że aby to dojrzeć, trzeba wcześniej wziąć niebieską tabletkę. 

taki sam

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (4)

Inne tematy w dziale Polityka