Krzysztof Osiejuk Krzysztof Osiejuk
1510
BLOG

Prezydentowi Komorowskiemu w drugą rocznicę jego zaprzysiężenia

Krzysztof Osiejuk Krzysztof Osiejuk Polityka Obserwuj notkę 12
     Jak ze wzruszeniem poinformowały media, dziś mija druga rocznica od dnia, kiedy to Bronisław Komorowski został zaprzysiężony na urząd Prezydenta Rzeczpospolitej. Ponieważ też chciałbym jakoś uczcić to święto, przypominam tekst, jaki zamieściłem na swoim blogu już po tym nieszczęsnym głosowaniu, a wciąż przed owym jeszcze bardziej nieszczęsnym zaprzysiężeniem. Uważam, że nigdy dość dawania świadectwa.
 
 O BURYCH SUKACH NA POWAŻNIE
 
       Ja naturalnie zdaję sobie sprawę z tego, co o moim stanie nerwów i emocji myślą sobie niektóre z osób odwiedzających ten blog. Wiem świetnie, że dla wielu z nich, a szczególnie dla tych którzy nie zgadzają się z opiniami przeze mnie formułowanymi, jestem wariatem i agentem, a często i jednym i drugim. Jestem przekonany, że podejrzenia, jakie pani Toyahowa wyraziła w stosunku do mnie w minioną niedzielę, dla wielu osób nie są żadnymi podejrzeniami, lecz zwykłą i nawet nie bardzo wyjątkowo przenikliwą oceną faktów. To co ja tu wypisuję, dla wielu tworzy obraz wystarczająco wyraźny, żeby mnie uznać za osobę co najmniej podejrzaną. Wiem to i biorę to na swą pierś. Bez jednego słowa skargi.
 
      Przyjmuję to na pierś, co jednak nie zmienia faktu., że z tego typu oceną głęboko się nie zgadzam. Uważam że ja w gruncie rzeczy jestem komentatorem niezwykle umiarkowanym. To że moje poglądy są wyraźne i stosunkowo jednoznaczne, w żaden sposób temu umiarkowaniu nie przeczą. One są wyraźne, ale przy tym umiarkowane. Jestem pewien, że byłoby nienajgorzej, gdyby niektórzy zechcieli uprzejmie zauważyć, że tego typu zestaw jest jak najbardziej sensowny i logiczny. Nie trzeba nie mieć poglądów, żeby zdobyć sobie uznanie i szacunek jako ktoś trzymający się środka. Taka jest prawda i nic na to nie poradzimy. Tak jest.
 
      Jakie są powody, dla których wiele osob czytających moje komentarze na temat polityki i ludzi w tę politykę zaangażowanych uważa mnie za niebezpiecznego szaleńca? Oczywiście powodów tych może być mnóstwo. Dla niektórych ich wyrazem może być to na przykład, że uważam Jarosława Kaczyńskiego za wielkiego polskiego polityka i uczciwego człowieka, a jego zmarłego brata za wielkiego polskiego prezydenta. Dla innych dowodem na moje obłąkanie jest to, że o niektórych politykach, czy w ogóle osobach publicznych piszę, używając epitetu „ruski buc”. Inni z kolei boją się nawet na mnie spojrzeć, ponieważ z uporem godnym lepszej – ich zdaniem – sprawy, twierdzę, że samolot z Lechem Kaczyńskim na pokładzie został strącony przez złych ludzi, że inni źli ludzie powtarzają na jego temat najróżniejsze kłamstwa, a jeszcze inni źli ludzie, sfałszowali wybory, do których ich kumple swym podłym czynem doprowadzili.
 
      Właśnie – wybory. Proszę zwrócić uwagę na fakt, że ja dotychczas o ewentualnym sfałszowaniu minionych wyborów wspominałem jedynie tak zwanym półgębkiem. Proszę sobie przypomnieć, że kiedy one jeszcze były przed nami, wiele osób sugerowało w komentarzach tu na tym blogu, że źli ludzie je niechybnie sfałszują, a ja na to milczałem, lub bardzo się starałam, żeby w swoich odpowiedziach nie iść zbyt daleko. Myślę, że ci którzy ten blog znają trochę lepiej, pamiętają też, że do pewnego momentu, ja bardzo starannie unikałem mówienia o tym nawet, że katastrofa w Smoleńsku była aktem celowym i zaplanowanym. Dlaczego tak było? Dlatego mianowicie, że ja oczywiście swoje wiem, a w najgorszym wypadku podejrzewam, natomiast moje umiarkowanie i wewnętrzny spokój każą mi patrzeć na wszystko w pewnej perspektywie. I ja naprawdę, wbrew temu co się roi pani Toyahowej, nigdy nie pojadę do Warszawy przypinać się łańcuchami do krzyża, który naszemu nowemu prezydentowi nie pozwala spokojnie zeżreć porannej jajecznicy.
 
      Nie wspominałem więc – do pewnego czasu – o smoleńskim morderstwie i właściwie do dziś nie pisałem o sfałszowanych wyborach. A to, mimo że mam niemal stuprocentową pewność, że Prezydent został zamordowany z premedytacją, a wybory z premedytacją zostały sfałszowane. Dlaczego więc wspominam o tym teraz? Otóż chodzi o to – i to też pisałem na tym blogu – moje świadectwo jest wręcz wymuszone bezczelnością zachowania ludzi odpowiedzialnych za to zło które się dzieje. Jeśli System, który dopuścił się tej zbrodni, a dziś swoją zbrodnie próbuje ukryć, bez najmniejszych wyrzutów sumienia oskarża za śmierć 96 ludzi Bogu ducha winnych pilotów, którzy sami w tej katastrofie zostali wymordowani, w dodatku robi to systematycznie i z wręcz nienormalnym uporem, to ja – przepraszam bardzo – ale nie mam wyjścia. Jeśli wybory zostały sfałszowane w sposób absolutnie bezczelny, a przynajmniej wszystko na to wskazuje, a dziś Państwowa Komisja Wyborcza, z całkowicie nieruchomą twarzą jak najbardziej oficjalnie twierdzi – w innej zupełnie kwestii – że obie kratki przy nazwiska były jednakowej wielkości, podczas gdy każdy dureń widzi że nie, to ja osobiście nie widzę najmniejszego powodu, żeby z równie spokojną twarzą ogłaszać, że oni kłamią jak bure suki.
 
      Byłem wczoraj na wizycie u pewnego mojego kolegi. Pisałem tu już o nim, bo uważam go, a przy okazji nasze koleżeństwo, za zjawisko dość interesujące. Otóż on przez to wszystko co sądzi, w co wierzy i co mu się wydaje słuszne, stoi po absolutnie przeciwnej stronie ode mnie. On uważa że Boga nie ma, że Kaczyński jest do bani, a Komorowski – owszem, może być, w dodatku całe mnóstwo ludzi, których ja uważam za skończonych debili, on szanuje, a wręcz niekiedy szanuje bardzo. Problem polega na tym, że on czyta mój blog i czuję ciągłą potrzebę wyjaśniania ze mną pewnych spraw. Oczywiście na zasadzie jednego prostego pytania „Dlaczego?” Byłem więc wczoraj u niego, piliśmy piwo, słuchaliśmy – tak jakoś wyszło – The Cure i rozmawialiśmy o tym, że Boga prawdopodobnie nie ma, kiedy on zapytał, czemu ja wymyśliłem, że wybory zostały sfałszowane? Powiedziałem mu więc, czemu tak myślę… i proszę sobie wyobrazić – nie wiem, może to była tylko uprzejmość – ale on zasugerował, że moje argumenty zabrzmiały mu sensownie. Dodał jeszcze, że gdybym ja te moje uwagi na temat wyborczego oszustwa sformułował na blogu, ta moja teza zdecydowanie miałaby większą wartość.
 
      Pomyślałem więc sobie, że skoro on tak mówi, to ja to napiszę. Powiem wyraźnie, dlaczego uważam, że Bronisław Komorowski został prezydentem wyłącznie skutkiem wyborczego oszustwa. Wiem, że to moje gadanie jest bez znaczenia, podobnie jak bez znaczenia jest to, jak długo jeszcze będziemy przypominać, że samolot pod Smoleńskiem nie spadł skutkiem mgły, czy błędu pilotów, ale co mi szkodzi? Niech wiedzą, że ja wiem. I niech ich szlag trafia. Niech ich ta wiedza pali. Niech się tą wiedzą udławią i w efekcie tego udławienia zdechną. Bo na nic więcej i tak nie zasługują.
 
      Interesuję się polityką od wielu, wielu lat. I to nie interesuję się tak sobie, ale interesuję się bardzo. Od 1989 roku biorę udział we wszystkich możliwych wyborach i we wszystkich możliwych wyborach oddaję ważny i przemyślany głos. Pamiętam więc też świetnie, że nigdy wcześniej, w stosunku do tego co mieliśmy w tym roku, nie było takiej sytuacji, że na ostateczny wynik – wynik rozstrzygający – trzeba było czekać do ostatecznego komunikatu PKW? PKW podawało kolejne wyniki, najpierw po przeliczeniu pierwszych 20% głosów, następnie po przeliczeniu ponad połowy głosów, później po przeliczeniu ponad 70% głosów, wreszcie po przeliczeniu 90% głosów, i na końcu podawali ci państwo wynik ostateczny. Wynik wyborów – ten najważniejszy, a więc kto wygrał, znany był już po uwzględnieniu tzw. exit polls, a później był już tylko potwierdzany przez komunikaty PKW. Jeśli po przeliczeniu danych z pierwszych 20% komisji, okazywało się, że partia A, lub pan A prowadził nad partią B lub panem B z przewagą 2,6%, to w najgorszym razie, ta różnica mogła wzrosnąć lub się zmniejszyć, skacząc w międzyczasie raz to w górę, raz w dół, najwyżej o jakiś procent, lub – o zgrozo – dwa. A zatem zawsze już w niedzielę wieczorem, można było iść spokojnie spać, wiedząc przynajmniej, kto wygrał. I tak było przez lata.
 
      Ostatnim razem, i to przy okazji pierwszej, jak i drugiej tury, było jak było. I nie muszę nawet tego szczegółowo opisywać. Chciałbym jednak zwrócić uwagę na jedną rzecz. Zarówno w jednym, jak i w drugim wypadku, Jarosław Kaczyński do momentu aż przeliczono wyniki z 52 % komisji, odnosił sukces, by ostatecznie ponieść bardzo wyraźną porażkę. Pamiętam bardzo dobrze, jak wyglądały komunikaty PKW za jednym i za drugim razem. Przewodniczący Komisji informował, że po przeliczeniu głosów z 20% komisji różnica między Komorowskim a Kaczyńskim spadła w stosunku do tzw. exit polls, dramatycznie. Dziennikarze, w stanie podwyższonej paniki pytali, czy to może jest tak, ze najpierw nadchodzą głosy ze wsi od chamów i durniów, na co Przewodniczący niezmiennie odpowiadał, ze absolutnie nie. Że głosy spływają równomiernie z całej Polski. Po przeliczeniu głosów z 50% komisji, okazywało się, że Komorowski najwyraźniej leży i kwiczy. Na to, dziennikarze w kompletnym przerażeniu pytali raz jeszcze, ze może jednak za chwilę pójdą wielkie metropolie i wszystko się odwróci, na co Przewodniczący niezmiennie odpowiadał, że mowy nie ma. Że wszystko spływa równomiernie. A więc strach.
 
      Ja znakomicie rozumiałem to co mówi Przewodniczący z dwóch powodów. Przede wszystkim pamiętałem świetnie z minionych lat, że ta różnica najpierw się trochę zmniejsza, później trochę się zwiększa, by wreszcie utrzymać się na zbliżonym do oryginalnego poziomie. Po drugie jednak wiedziałem, że to całe gadanie o wsiach, które wysyłają raporty wcześniej jest funta kłaków warte. W mojej komisji, tam gdzie oddawałem swój głos, uprawnionych do głosowania było jakieś 1500 osob, z czego głosowało 800, z czego niecałe 200 głosowało na Jarosława Kaczyńskiego. Przepraszam bardzo, ale ile czasu ci ludzie potrzebowali, żeby policzyć te głosy, wklepać wynik do komputera i posłać wiadomość do Warszawy. Więcej niż u mnie na wsi, gdzie była pewnie tylko jedna komisja, ale za to prawdopodobnie głosowało tyle samo osób? Co za absurd! Absurdalność tego typu myślenia potwierdził zresztą sam Przewodniczący PKW, kiedy wielokrotnie – powtarzam, wielokrotnie – powtórzył, że system jest taki, ze najpierw idą głosy z komisji zamkniętych, takich jak więzienia, szpitale i ośrodki pomocy społecznej, gdzie głosuje może 10, 20, czy 50 osób, ale już chwilę później wszystko leci równo i demokratycznie.
 
      Z matematyki jestem, jak to mówią, zimny. Rachunek prawdopodobieństwa, z mojego punktu widzenia, to wyłącznie coś co mi każe wierzyć, że w piątek prawdopodobnie pojadę do Dobrej relaksować z pewnym moim przyjacielem. Nie przeszkadza mi to jednak, by wiedzieć, że jeśli po przeliczeniu 52% głosów, liczonych demokratycznie i tak jak do tych co liczą napływają, Jarosław Kaczyński prowadzi nad Bronisławem Komorowski, po dodaniu tak samo liczonych pozostałych głosów ta różnica zmieniła się na korzyść Komorowskiego aż tak radykalnie, jak to miało miejsce w niedzielę 4 lipca, taka sytuacja jest zwyczajnie wykluczona. Ja mogę uwierzyć, że jeśli Kaczyński po uwzględnieniu głosów z ponad połowy komisji prowadził te pół procenta, czy ile to tam było, to ewentualnie mógł przegrać jednym procentem, lub – jakimś cudem – dwoma. Ale nie sześcioma!!! Gdyby tak było, należałoby przyjąć, że wyłącznie przez czysty przypadek, w pozostałych 48% komisji Bronisław Komorowski wygrał nagle ze średnią przewagą 10%! Przypominam jeszcze raz – sam Przewodniczący PKW wielokrotnie zapewniał, że głosy płyną zewsząd równym strumieniem.
A więc powstaje pytanie, co się takiego stało? Jak to się wszystko odbyło? Nie mam pojęcia. Zwykła logika nakazuje mi podejrzewać, że kiedy po przeliczeniu ponad połowy głosów z całej Polski okazało się, że Komorowski dostał w dupę, System wydał polecenie, żeby już do samego końca zrobić wszystko, by ten rezultat był odwrotny. I żeby on był odwrotny w sposób przekonujący. Ale czy mam rację? Nie wiem. Bardzo trudno mi jest przyjąć, że żyjemy w gruncie rzeczy w Afryce. Wprawdzie wiele na to wskazuje, a już najbardziej od 10 kwietnia, ale i tak kocham Polskę tak bardzo i jestem z nią tak związany, że nie chcę o niej myśleć aż tak źle. Wolę wierzyć, że tamten samolot spadł, bo była mgła, a piloci byli piani po nocnej imprezie, lub się zagapili. Albo że nawet Lech Kaczyński okazał się nędznym głupcem. Daje słowo, że tak by mi było łatwiej, niż żyć w przekonaniu, że oni zrobili z Polski dziki kraj.
 

      Jednak jest mi bardzo trudno to przyjąć. Z jednego prostego powodu. Oni kręcą. Stoją, bezczelnie patrzą mi w oczy i kręcą jak cholera. Nie chcą mi dać jednego zwykłego słowa wyjaśnienia. Patrzą bezczelnie mi prosto w oczy i łżą jak psy. Nawet w tak drobnej i niepoważnej sprawie jak ta kratka. Dlatego ja się czuję zwolniony. Na dobre. 

taki sam

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (12)

Inne tematy w dziale Polityka