Krzysztof Osiejuk Krzysztof Osiejuk
1572
BLOG

O walkach w klatce - ostatnie starcie

Krzysztof Osiejuk Krzysztof Osiejuk Polityka Obserwuj notkę 6
      Kiedy myślę o wszystkich szkodach, jakie Polsce wyrządziła władza Platformy Obywatelskiej, największa z nich, jaka mi dziś przychodzi do głowy, powiem uczciwie, ma dla mnie bardzo niejasne pochodzenie. Otóż ja autentycznie nie jestem pewien, czy do nieszczęścia, o którym myślę, doszło w wyniku jakiegoś perfidnego planu przygotowanego na najwyższych piętrach Systemu, czy może tego co się stało, nikt tak naprawdę ani nie chciał, ani tym bardziej nie przewidział, ale doszło do tego jakoś tak przypadkiem, na marginesie zupełnie innych ciągów zdarzeń.
 
      Doświadczenie podpowiada mi, że ponieważ mało co dzieje się przypadkowo, szczególnie tam gdzie chodzi o rzeczy wręcz tworzące historię, ktoś tu się w pewnym momencie musiał wykazać niezwykłą wręcz pomysłowością. Jest mi bardzo trudno uwierzyć, by ludzi tak złych i zdemoralizowanych, jakimi niewątpliwie są ci co dziś trzymają władzę – a mówię o władzy realnej, a nie ledwie o ekspozyturze – mógł spotkać aż taki uśmiech losu. Mam nadzieję, że jednak los, jakkolwiek byśmy go rozumieli, nie może być aż tak okrutny. A zatem, oni to sobie musieli tak właśnie zaplanować.
 
      O czym mówię? Otóż proszę zwrócić uwagę na fakt, że w Polsce, od kilku już dobrych lat, wszyscy robią wrażenie jakby żyli tylko po to, by utrzymać się przy życiu, żywiąc się jednocześnie nadzieją, że to tylko jeszcze trochę, a później się wszystko uspokoi i będzie można przynajmniej podnieść głowę. I wcale nie mam tu na myśli zwykłych ludzi. Kiedy mówię o tej walce o przeżycie, mam na myśli dokładnie wszystkich, zaczynając na samym dole, a kończąc tam, gdzie z pozoru nie ma już ani zmartwień, ani lęków, ani nawet zwykłych codziennych kłopotów. Gdyby ta katastrofa – bo to jest autentyczna katastrofa – dotyczyła tylko tak zwanych dołów, mógłbym nawet uznać, że coś się gdzieś po drodze nie do końca udało, i pewna część społeczeństwa została nieco z tylu. Trudno. Jak to mówią, gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą. Problem jednak w tym, że to się dzieje na każdym dokładnie szczeblu tej drabiny. Jeśli ktoś ma spokój, to być może wyłącznie ci dwaj, co tę drabinę trzymają.
 
      A zatem, wszyscy jesteśmy zajęci tylko tym, by przeżyć. O nas zresztą nie ma co mówić, bo akurat my doskonale wiemy, jak to z nami jest. Chciałbym się dziś skupić na tych, o których mamy zwyczaj myśleć jako o ludziach, którym się udało, i na których tak często liczymy, że albo się wreszcie wsłuchają w nasz głos, albo się zreflektują i zwrócą w stronę tego co dobre. Otóż prawdziwe nieszczęście polega na tym, że oni nawet jeśli się zreflektują i nawet jeśli się zwrócą w stronę tego co dobre, ów ich gest nie będzie miał żadnego praktycznego znaczenia, z tego względu, że każdy z nich zostanie w jednej chwili ściągnięty na ziemię, a jego uwaga natychmiast skupi się na tym, co na dziś dla niego akurat jest najważniejsze. A więc na walce o przeżycie.
 
      Oglądałem niedawno drobny fragment programu w TVN24, kiedy to poseł Dera, z jakimś półprzytomnym miłośnikiem marihuany, dyskutowali kwestię jej legalizacji. Kiedy się zastanawiałem, jak to możliwe, że poseł Dera, człowiek już przecież w swoim wieku i z pewną reputacją, zgadza się w ogóle występować w jednym programie z praktycznie ściągniętym z ulicy żulem jako stroną w dyskusji, uświadomiłem sobie, że Dera tak naprawdę nie ma wyjścia. Jeśli on nie wystąpi, wystąpi kto inny, a po kilku kolejnych takich gestach, ślad po nim nie zostanie.
 
      Podobnie zresztą jest z tym biedakiem z woreczkiem zasuszonej trawy w kieszeni. Nawet gdyby mu przyszło do głowy, że on jednak skończy z tym paleniem i postanowi żyć jak normalny człowiek, nie może tego zrobić, bo w ten sposób być może straci jedną i niepowtarzalną szansę na to, by w tym całym chaosie, przynajmniej pozornie, być kimś. On znalazł tę maleńką niszę, której się musi trzymać, nie może z niej choćby na moment ustąpić, bo zaraz przyjdzie ktoś inny i zajmie jego miejsce. A więc tu akurat oni obaj – i Dera i ten narkoman – jadą dokładnie na tym samym wózku – wózku, który pozwala im zwyczajnie żyć.
 
      I tak samo jest akurat z całą polityką. Tam wszyscy wiszą, uczepieni zębami i pazurami czego się im uczepić udało, i boją się wykonać jakikolwiek ryzykowny ruch, bo może się okazać, że to będzie ich ruch ostatni. A tam na dole już czekają następni. W tym oczywiście ci, którzy jakiś czas temu sami się głupio puścili. I proszę się zastanowić, jak w takiej sytuacji można w ogóle rozmawiać o Polsce, o rozwoju, o walce z korupcją, o budowie dróg, o naprawie systemu sprawiedliwości, o służbie zdrowia, o edukacji, o finansach? Jak można nawet o tym wszystkim myśleć, skoro wszystko zostało tak zorganizowane, że najważniejsze to dożyć do jutra?
 
      Myślę że często się zastanawiamy, skąd w tej polityce tyle agresji, i jak to się stało, że tylu porządnych przecież ludzi, z biegiem lat ogarnęła taka brutalność i bezwzględność. Skąd oni wszyscy zrobili się tacy okrutni i źli? No własnie stąd, że oni wszyscy walczą o przeżycie. Każdy z nich wie, że w chwili gdy przestanie się starać, na jego miejsce wskoczy ktoś od niego lepszy i go zwyczajnie z tego centymetra kwadratowego strąci. I co się stanie wtedy. O, wtedy to już będzie się można w tej sprawie zwrócić do jego żony i dzieci. Na przykład.
 
      I w ten oto sposób działa polska polityka, gdzie naprzeciwko siebie stoją dwie grupy przerażonych ludzi, z których i jedni i drudzy plują na siebie i warczą… a my nagle uświadamiamy sobie, że oni się zachowują w ten sposób wyłącznie wtedy, kiedy mają przed sobą publiczność, podobnie jak oni, napuszczoną wzajemnie na siebie, i – podobnie jak oni, plującą na siebie i warczącą – w głębokim przekonaniu, że ktoś komuś chce coś odebrać. Kiedy bowiem publiczności nie ma, oni wszyscy siadają zdyszani, i już w pełnej zgodzie i zrozumieniu wspólnego losu, czekają na następny punkt programu.
 
      A zatem, mamy tę publiczność, ale mamy też tych, którzy ową publiczność mają za zadanie utrzymywać w pełnej aktywności. Bo wiadomo, że bez niej to wszystko w jednej chwili traci sens. W końcu dla kogo „Newsweek” będzie projektował coraz bardziej antykościelne okładki, a Tomasz Sakiewicz drukował kolejne egzemplarze „Raportu Macierewicza”? A więc media. Niedawno pisałem trochę o tygodniku „Uważam Rze” i roli, jako pełni on po tak zwanej prawej stronie sceny politycznej. Ponieważ do tego co tam czytam mam stosunek bardzo krytyczny, spotkały mnie zarzuty, że przeze mnie przebija zwykła zawiść, bo ja bym chciał być tam gdzie są Ziemkiewicz, Semka, Wildstein, czy Karnowscy, a tymczasem okazuje się, że sobie nie zasłużyłem. No i się pieklę. Otóż uważam, że jest dziś bardzo dobra okazja, by, korzystając z tematu, wyjaśnić tę sprawę, a jednocześnie pokazać problem. Rzecz mianowicie polega na tym, że ja nie mam żadnego powodu, by wymienionym przez mnie redaktorom czegokolwiek zazdrościć. Nawet jeśli oni za swoją robotę dostają więcej pieniędzy niż ja. Mam bowiem bardzo mocne przekonanie, że ich sytuacja wcale nie jest taka wspaniała. Moim zdaniem, każdy z nich jest dokładnie w tym samym miejscu walki o przetrwanie, co wspomniany wcześniej przez mnie posel Dera, ten młody ćpun, no i pewnie też ja. A więc, ja naprawdę nie mam im czego zazdrościć.
 
      Proszę zwrócić uwagę, jak działają główne media w Polsce, w tym właśnie „Uważam Rze”. One wszystkie – być może z wyjątkiem mediów toruńskich – realizują politykę Systemu. Utrzymanie status quo i zapewnienie utrzymania tym wszystkim, którzy ów System tworzą i wspierają. Mówi mi moja córka i moja żona, że ja nie powinienem walczyć z sojusznikami. I ja oczywiście to bardzo dobrze rozumiem, tyle że ja wcale nie uważam dziennikarzy z „Uważam Rze” za sojuszników, No może tylko sojuszników we wspólnej biedzie. Tak samo jak dziennikarzy z „Polityki” czy „Newsweeka”. Czy może ktoś zwrócił uwagę na to, jak są ostatnio robione wywiady braci Karnowskich? Każdy z nich ma na celu przede wszystkim zareklamowanie jakiegoś biznesu, który daje szanse przeżycia dla jakiejś rodziny. Czytamy rozmowę z Markiem Chodakiewiczem, a na ilustrującym rozmowę zdjęciu widzimy, jak obaj Karnowscy i sam autor trzymają w dłoniach jego nową książkę. Czytamy rozmowę z Krzysztofem Skowrońskim, a Krzysztof Skowroński w co drugim niemal zdaniu powtarza nazwę rozgłośni „Wnet”. Mamy koleiny wywiad z jakimś członkiem redakcji „Super Expressu” – i proszę bardzo, cała rozmowa z odpowiednim zdjęciem, o jego nowej książce. Myślę, że nawet ostatnia rozmowa z Pawłem Kukizem miała na celu zainteresowanie czytelników jego najnowszą płytą.
 
      Ale nie trzeba czytać tych wywiadów, by wiedzieć o co chodzi. Piotr Gociek pisze relację o polskiej biedzie, i co chwilę podkreśla, że on ową biedę oglądał, a dziś ma przyjemność relacjonować, dzięki wyprawie zorganizowanej przez radio „Wnet”. Każdy kolejny felieton Eryka Mistewicza ma na celu wyłącznie propagowanie jego biznesu. W każdym niemal swoim felietonie, Waldemar Łysiak wspomina o swoich kolejnych książkach, z sugestią, żeby, jeśli ktoś chce wiedzieć więcej, tam zajrzał i uzupełnił swoją wiedzę. Ktoś się spyta, co w takim razie mają z tego Karnowscy i reszta? Odpowiedź jest prosta. Oni mają pracę, i to póki co, pracę zupełnie dobrą. Im się naprawdę udało. Był taki okres, kiedy nie bardzo wiedzieli, jaki będzie ich los, kiedy to jeszcze bali się pewnych zdecydowanych deklaracji, ale w końcu zauważyli tę lukę, najpierw ostrożnie włożyli tam stopę, potem druga, i okazało się, że jest dobrze. Był taki okres, kiedy wydawało się, że całą prawicową część elektoratu objęli już swoim protektoratem ojciec Rydzyk i Tomasz Sakiewicz, i dalej już ani rusz. Koniec. Ta przestrzeń została już wypełniona. Tymczasem, kiedy to „Wprost” trafiło w ręce jakichś patałachów, państwo, jak ostatni partacz, sprzedało swoje udziały w „Rzeczpospolitej”, okazało się, że jest szansa… no i oni ją wykorzystali. Przynajmniej ten Hajdarowicz ma tyle rozumu, że pozwala „autorom niepokornym” hasać. On wie, jak się robi biznes.
 
      Ktoś mi powie, że to chyba dobrze, że nasze media się rozwijają i że dzięki temu owa przestrzeń wolności też się powiększa. Może i tak. Może to i dobrze. Ja jednak piszę o czymś zupełnie innym. Ja piszę o moich bardzo poważnych obawach, że to co mamy, to wcale nie jest to cośmy sobie wywalczyli, ale to co zostało na nas zesłane niemal jak przekleństwo. Chodzi bowiem o to, że jeśli mam rację, i cała nasza medialno-polityczna scena to zaledwie pewien bardzo czarny projekt, w którym to projekcie wszyscy odgrywają swoje role wyłącznie dlatego, że zostali do tej gry zmuszeni po to, by to już tak trwało zawsze, i w taki sposób, by nikomu nie przyszło do głowy, że można inaczej, to naprawdę nie mamy się z czego cieszyć.
 
      A zatem, wszyscy ci, którzy wciąż marzą o Polsce i gotowi są na bardzo wiele – nawet zgadzając się na życie na granicy ekonomicznego ryzyka – by pomóc nam wszystkim do tej Polski dojść, w pewnym sensie stoją pod ścianą. Bo nie ma najmniejszych szans, by w tej ich walce pomógł im ktokolwiek z tych, do których tak naprawdę ten obowiązek zawsze należał, i za realizowanie którego oni wciąż przecież biorą pieniądze. Wychodzi na to, że oni wszyscy, którzy sami się przecież zgłosili, żeby nam tę Polskę wywalczyć, dali się w bardzo krótkim czasie tak ogłupić i spętać, że nagle dla Niej już czasu nie mają. Muszą walczyć o swoje. Już tylko o swoje.
 

      29 września przez Warszawę ma ruszyć wielki marsz w obronie telewizji „Trwam”. Już ten poprzedni był absolutnie wyjątkowy. Zobaczymy jak będzie teraz. Swoją drogą, to jest niesamowite, jak się historia ciekawie toczy. Nagle może się okazać, że to wszystko runie dzięki jednej malej telewizji, którą, jak słyszę, w całej Polsce ogląda zaledwie 5 tysięcy osób. 

taki sam

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (6)

Inne tematy w dziale Polityka