Krzysztof Osiejuk Krzysztof Osiejuk
1544
BLOG

Bezbożnicy! Uwaga! Tusk zaprasza na lody.

Krzysztof Osiejuk Krzysztof Osiejuk Polityka Obserwuj notkę 12
       Jestem pewien, że nie tylko ja tak mam, ale że w obecnych czasach jest to zjawisko powszechne, a chodzi mi o poczucie dramatycznie szybko upływającego czasu. Ledwo nam minęły Święta Bożego Narodzenia, ledwo skończyły się wakacje, a już idą kolejne Święta, i choć to przecież wciąż jeszcze ponad dwa miesiące, to już czujemy, że ani się obejrzymy, a znów zaczniemy myśleć o wakacjach, a później o kolejnych Swiętach. Jak idzie jednak o same Święta, w tym akurat roku musimy się prawdopodobnie przygotować na może bardziej niż dotychczas spektakularne ekscesy. Mam tu na myśli nie tylko wszelkie zachowania prokurowane przez przeróżnej maści bezbożników, a polegające na propagowaniu wizji Świąt jako festiwalu kolorowych świateł i miłości rozumianej jako „pozytywne wibracje”, nie tylko owe grupy młodych idiotów z flaszkami, które zapewne znów pojawią się pod wybranymi kościołami w czasie Pasterki, no i nawet – co już akurat wszyscy wiemy na pewno – nie Premiera który pożyczy swoim fanom skutecznego schlania się bez kaca.
 
      Biorąc pod uwagę aktualny stan publicznych emocji, skutecznie rozbudzanych przez choćby tygodnik „Newsweek”, możemy się obawiać, że tym razem może dojść do zrzucania krzyży z kościołów, atakowania tych stojących przy drogach, walenia kamieniami w okna zza których popłyną dźwięki kolęd, a może też już dojdzie do oficjalnego ogłoszenia w telewizji, że religia katolicka to jednak przestępstwo. A zatem, wygląda na to, że nie jest wykluczone, że ten rok będzie pierwszym w nowej Polsce, kiedy to coroczne, klasycznie pogańskie, obchody Nadejścia Nowego Roku – tradycyjnie kończące się  kompletnym uchlaniem się, puszczeniem chińskiej petardy z balkonu lub z ogrodu, zagryzieniem wszystkiego surową japońską rybą i pójściem  spać, rozpocznie się nieco wcześniej. Właśnie gdzieś tak w okolicach 24 grudnia.
 
     Jak niektórzy z nas dziś zauważyli, właśnie na tak zwanym Twitterze uaktywnił się człowiek nazwiskiem Hartman, o którym zresztą tu już bywało. Nie będę się tu akurat za bardzo i niepotrzebnie zniżał, więc też nie opowiem, o co chodzi. Wystarczyć wszystkim powinno to, że chodzi o właśnie Hartmana. A ja tylko pozwolę sobie na parę refleksji.  Otóż osobiście od lat już z wielką satysfakcją używam słowa „bezbożnik” i za to należą się ode mnie szczególne podziękowania własnie owemu człowiekowi. Jakby ktoś nie wiedział, o kim mowa, to może od razu zacytuję wikipedię:
 
      „Jan Hartman (ur. 18 marca 1967 we Wrocławiu). Profesor filozofii, wydawca i publicysta, kierownik Zakładu Filozofii i Bioetyki w Collegium Medicum na Uniwersytecie Jagiellońskim […]. Zajmuje się metafilozofią (heurystyka filozoficzna, autorski projekt teorii neutrum), filozofią polityki, etyką i bioetyką. W filozofii przyjmuje stanowisko umiarkowanie sceptyczne […] W 1990 ukończył studia filozoficzne na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. W latach 1990 –1994 był doktorantem w Instytucie Filozofii Uniwersytetu Jagiellońskiego. W 1994 rozpoczął pracę jako asystent Instytutu Filozofii UJ, od lutego 1995 asystent, a od października 1995 adiunkt Zakładu Filozofii Medycyny Collegium Medicum UJ (obecnie: Zakład Filozofii i Bioetyki), od 2004 – kierownik tego zakładu.
      Doktoryzował się na Uniwersytecie Jagiellońskim w 1995 (promotor: prof. Władysław Stróżewski), habilitował tamże w 2001. Tytuł profesora uzyskał w 2008, po czym został mianowany na stanowisko profesora UJ. W latach 2005–2008 był profesorem Akademii Humanistycznej w Pułtusku. Wiceprezes Polsko-Niemieckiego Towarzystwa Akademickiego od 2002.
 
      Autor dziewięciu książek oraz ok. 200 artykułów filozoficznych i publicystycznych (m.in. w Gazecie Wyborczej, Tygodniku Powszechnym, Dzienniku, Rzeczpospolitej, a zwłaszcza w Przeglądzie Politycznym). W 1989 założył czasopismo filozoficzne Principia, które od 1992 wydawane jest na UJ.
Od 2003 jest członkiem Komitetu Nauk Filozoficznych PAN. Jest też członkiem-założycielem B'nai B'rith Polska, reaktywowanego w 2007. Od 2009 jest członkiem Zespołu ds. Etyki w Nauce przy Ministrze Nauki i Szkolnictwa Wyższego.
 
      Skąd wiem o tym Hartmanie? Pierwszy raz na niego wpadłem w TVN24, czyli w telewizji którą kiedyś oglądałem. Trzeba było dyskutować o aborcji, czy eutanazji – nie pamiętam, ale w każdym razie o kulturze zabijania niewinnych – i wyciągnięto nagle tego Hartmana, żeby reprezentował stanowisko zabójców. Ów Hartman swoje zadanie wykonał z takim wdziękiem, że go zapamiętałem. Od tego czasu, TVN zapraszała go już regularnie, chyba na takiej zasadzie, że po co szukać nowych, skoro się ma po prostu dobrych. A więc łączyli się oni niekiedy z tym mędrcem, który później na tle Kościoła Mariackiego, opowiadał albo że prawo do życia powinni mieć ci tylko, którzy potrafią o nie skutecznie zawalczyć, albo że wolno wszystko byle nie ruszać Żydów, albo że Boga nie ma, albo coś równie mądrego. Jakiś też czas później miałem też okazję wystąpić obok niego w telewizji w programie „Warto rozmawiać” Janka Pospieszalskiego, gdzie on miał wielka ochotę mnie opluć, ale ponieważ najwidoczniej tak daleko płuc nie potrafi, nie ryzykował kompromitacji.  
 
      W międzyczasie też jednak, jakby tego było mało, dowiedziałem się jeszcze czegoś o tym dziwnym człeku. Konkretnie mam na myśli dwie rzeczy. Jedna to taka, że dla „Tygodnika Powszechnego” (a jakże!) napisał on tekst publicystyczny, za który magazyn „Press” następnie dał mu swoją nagrodę, a druga, że Hartman mianowicie to mój kumpel bloger.
 
      Czemu więc ja się zajmuję Hartmanem? Przecież ani dla tych wszystkich pustych informacji zamieszczonych w biogramie w wikipedii, ani tym bardziej z powodu tego, co on wygaduje w telewizji. W końcu, jak pokazuje doświadczenie, zostać zwykłym półinteligentem można nawet bez tytułu profesorskiego, a głosić publicznie że skoro Boga nie ma, to wolno wszystko, potrafi nawet ktoś na poziomie posłów od Palikota. Więc tu akurat Hartman zdecydowanie nie ma co podskakiwać. Tym bardziej, nie ma się on co puszyć przez to co kiedyś napisał dla „Tygodnika” i za co System dał mu nagrodę.
 
      Otóż dziś poszło o to jego najnowsze wystąpienie, którego, jak już zapowiedziałem, z godnością nie opiszę, ale jak najbardziej podzielę się swoimi refleksjami na temat samego jego autora.
 
      A zatem w ten oto sposób mogę przejść do kwestii wspomnianego już „bezbożnika” i kariery Hartmana nie jako naukowca, nie jako publicysty, lecz do bezpośredniej przyczyny, dla której dziś jest akurat o nim, a więc do Hartmana jako internauty. Ale nie tylko internauty. Również Hartmana jako części projektu, który występuje w owym Internecie jako „Liberté!” Otóż jeszcze przed laty, zabierając głos w sprawie krzyży w jednym z wrocławskich liceów, Hartman – zarówno jako bloger, jak i przedstawiciel owego „Liberte!” – bardzo się zdenerwował, że w języku polskim słowo „bezbożnik” oznacza nie tylko – literalnie – kogoś kto żyje z dala od Boga, ale również osobę „złą i pozbawioną sumienia”. I to właśnie owo spostrzeżenie sprawiło, że odkryłem dla siebie i samego Hartmana i to jego środowisko, o którym przy innej okazji można by wiele, ale dziś, zanim im powiem, by sobie w spokoju gnili beze mnie, zaledwie parę słow.
 
      Już sama nazwa jaką Hartman kolegami wybrali dla swojej działalności, mówi o nich wystarczająco wiele. Bardziej precyzyjnie jednak wszystko na temat tego, czym oni się zajmują i co im tam chodzi po ich śmiesznych głowach, jest wyłożone w dziewięciu punktach na internetowej stronie tego projektu. Cele są normalne, czyli coś co Szwejk nazwałby bałwanieniem do kwadratu. A więc „krytyczna refleksja nad rzeczywistością, sceptycyzm wobec wszelkich ideologii, dystans i ironia, także do samych siebie; wolność jako nadrzędna zasada polityki, wolność jednostki wobec drugiego człowieka, wobec społeczeństwa i wobec państwa; antypopulizm, rozumiany jako merytoryczne, pozbawione demagogii podejście do spraw publicznych”.
 
      Nic szczególnego. Mnie osobiście najbardziej jednak spodobało się kilkakrotne zapewnienie, że oni są bardzo otwarci na wszelką rozmowę. Ten fragment jest szczególnie dowcipny choćby z tego względu, że o ile udało mi się dotychczas poznać otwartość na rozmowę dwóch z członków tego „Liberte!”, a więc Hartmana i Sadurskiego, to wiem, że zarówno oni sami, jak i cała reszta tego towarzystwa, zaczynając od Henryki Bochniarz, a kończąc na Tadeuszu Syryjczyku, kiedy już wreszcie zdecydują się ze mną pogadać merytorycznie, to prędzej przy pomocy gilotyny, niż zwykłych, ludzkich słów. A więc jak najbardziej zgodnie z ich tradycją.
 
       Tacy oni bowiem są. Historia ludzkości, przynajmniej od czasów Rewolucji Francuskiej, od czasu do czasu obejmowała i takie przypadki. Jak komuś zależy, niech sobie tam zajrzy, choć osobiście nie polecam.
 
      Najgorsze w tym wszystkim jednak nawet nie jest to, że ludzie tacy jak Hartman istnieją publicznie, ale że postanowili się uaktywnić akurat tu, w Polsce. Przypominają mi w tym trochę te grupy mormonów, którzy łażą po naszych ulicach i tłumaczą ludziom, że powinni być pobożni, tyle że inaczej niż mają na to ochotę. Zawsze mnie interesowało, czemu oni nie pojadą do Szwecji czy do Czech, gdzie prawdopodobnie znaleźliby wdzięczniejszą publiczność i nie musieli się narażać na nieuniknione nieprzyjemności. Polska tradycja, tak jak ją znam i z jaką jestem zżyty, zawsze przecież była w ten czy inny sposób związana z religią. W tej tradycji, wszystko co kwestionowało ów wymiar religijny, było uważane za wybryk natury. Ale też, mówiąc o religii, mam na mysli nie czary, wróżbiarstwo, kabałę i UFO, lecz religię w podstawowym tego słowa znaczeniu. W świecie jaki znam i do jakiego przez całe lata mojego życia się przyzwyczaiłem, coś takiego jak Hartman, czy jego znajomi masoni (bo nie ulega dla mnie żadnej wątpliwości, że to nieszczęsne „Liberté!”, to najbardziej bezczelna masoneria), zasługiwałoby wyłącznie na naszą pełną wyniosłej szlachetności tolerancję. I może bym się czuł z tym co tu piszę nieswojo, gdyby nie wsparcie ze strony polskiej mowy, a więc wymiaru jak najbardziej obiektywnego.
 
      To właśnie język polski obfituje w tak piękne i pełne znaczenia zwroty, jak „Szczęść Boże”, „Bogu dzięki”, „Bóg zapłać”, „Daj Boże”, czy wreszcie „Jak Boga kocham!”, i tak dalej i temu podobne zawołania, które normalni ludzie przyjmuję za naturalne, a różne dziwadła odczuwają jako przykre parzenie. To właśnie też w języku polskim, słowo „bezbożnik” tradycyjnie oznaczało nie tylko osobę, która wybrała życie bez Boga – bo takich wśród nas raczej zwykle nie było – ale, jak sprytnie to spostrzegł Jan Hartman, osobę grzeszną, bez sumienia, kogoś po prostu złego.
 
      Bardzo mi się więc spodobało, że Hartman, podpuszczony przez kogoś tak bylejakiego jak grupa głupich nastolatków, nagle zdrętwiał na myśl, że jeśli on jest bezbożny, to według najbardziej świętej tradycji jest pozbawiony podstawowego dobra i równie podstawowego sumienia. Uważam, że odkrycie, jakiego Hartman dokonał tu dla samego siebie, jest bez porównania więcej warte, niż te jego bezsensowna dłubanina ukryta pod nic nieznaczącą nazwą „heurystyka”, a tym bardziej niż owa nieszczęsna nagroda magazynu „Press”. Jestem przekonany, ze jeśli tylko Jan Hartman znajdzie w sobie wystarczająco dużo konsekwencji, by przemyśleć tę sprawę, zrozumie też, jak fatalnie się znalazł w świecie, gdzie takich jak on normalni ludzie nie mogą w żaden sposób traktować poważnie. I że jeśli jest odpowiednio sprytny, to powinien się najpierw zamknąć, później skutecznie zadumać, by w końcu zrozumieć, że nawet ktoś taki jak on nie wziął się przecież z kosmosu, ale został stworzony przez Boga.
 
      Na wsi gdzie się wychowałem, ludzie byli naprawdę różni. Część z nich to byli zwykli dobrzy wieśniacy, część to, też zwykli kłamcy i złodzieje, część to jeszcze bardziej paskudni – choć wciąż bardzo zwyczajni – grzesznicy. Ale kiedy przyszła właściwa pora, każdy z nich równo walił do kościoła na mszę, bo wiadomo było, że innej drogi po prostu nie ma. Człowiek mógł być dobry, lub zły, mądry lub głupi, szczery lub fałszywy, ale tak czy inaczej wiadomo było, że na końcu jest już tylko ten Kościół, gdzie wszyscy się spotykają. Oczywiście było tez parę wyjątków. U mnie na wsi – skoro już o niej mowa – był na przykład taki jeden Józwa, który chodził po okolicy, coś stękał pod nosem i wiadomo było, że to wariat. Poza nim jeszcze był jeden człowiek, który chyba kiedyś wyjechał do Ameryki, a jak wrócił, to okazało się, że jest już kimś na kogo się mówi „badacz”. Oczywiście i jednemu i drugiemu nigdy nic złego się nie stało, a jestem wręcz pewien, że gdyby głodowali, to dobrzy katolicy i Polacy z pewnością by ich przygarnęli. Nie mam jednak też najmniejszej wątpliwości, że gdyby tam zamieszkał Jan Hartman ze swoimi fratrami z Liberté!, to wprawdzie nikt by za nim nie rzucał kamieniami, bo w końcu my polscy katolicy jesteśmy normalnymi, cywilizowanymi Europejczykami, a nie jakimiś dziwadłami, ale patrzylibyśmy na nich trochę jak na tego Józwę.
 

      Mam szczerą nadzieję, że Jan Hartman – ale przecież tak naprawdę, nie tylko on –  doskonale zdaje sobie z tego sprawę. Ale oprócz tego, jako człowiek uczony i z całą pewnością inteligentny, potrafi z tego wyciągnąć dla siebie odpowiednie wnioski. Czego mu życzę z okazji ponownie i nieuchronnie zbliżającego się Świąt Nowego Roku. Bo jeśli tej szansy dla siebie nie wykorzysta, zostaną mu już tylko te lody. Od Tuska. Lody, którymi się zwyczajnie zatruje. 

taki sam

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (12)

Inne tematy w dziale Polityka