Krzysztof Osiejuk Krzysztof Osiejuk
1363
BLOG

O syfie co nie zna granic i Panu Bogu, który jest był i będzie

Krzysztof Osiejuk Krzysztof Osiejuk Polityka Obserwuj notkę 16
      Od dnia kiedy to niezwykłe wydarzenie, które poniżej opisuję miało miejsce, minęło już dość dużo czasu, i pewnie bym do niego nie wracał, gdyby nie pewna przykra debata, która się tu, przez ten blog, niedawno przetoczyła, a dotycząca mianowicie Śląska, a później jeszcze napisałem parę słów o ohydztwie w jakie w ostatnich latach popadło tak zwane Trójmiasto. Kiedy po raz pierwszy siadałem do pisania tego tekstu, czułem, że już za chwile przyjdzie moment, kiedy okaże się on całkowicie niepotrzebny, a co gorsza, niepotrzebny prawdopodobnie dlatego, że on istotnie jest w istocie rzeczy jest całkowicie niepotrzebny i bez znaczenia. Tymczasem mijają lata, a tu okazuje się, że nigdy dość przypominania. I to z najróżniejszych powodów.
 
      Otóż wszystko zaczęło się od tego, że pewnego wieczora, już ponad rok temu, pojechałem z moim synem do Zabrza na koncert piosenkarki Ayo, którą bardzo, ale to bardzo lubię. Tu od razu należy się słowo wyjaśnienia. Otóż, kiedy dowiedziałem się, że Ayo będzie śpiewać w okolicy, jak zwykle w takich sytuacjach najpierw się bardzo zapaliłem, a później stopniowo całe emocje ze mnie wyszły, bo to i trzeba zapłacić nie wiadomo ile za te bilety, później tam do tego Zabrza najpierw jechać, później stamtąd wracać, a każdy kto mniej więcej orientuje się w śląskim krajobrazie, wie, że akurat jak idzie o Zabrze, Gliwice, Bytom i Chorzów to od tych czterech punktów na mapie Polski gorszy chyba jest już tylko rynek w Świętochłowicach.
 
      Tak się jednak złożyło, że tuż przed tym koncertem, kiedy już wiedziałem, że Ayo, jak będę chciał, to sobie pooglądam najwyżej na płycie DVD z paryskiej Olimpii, okazało się, że ze względu na nikłe zainteresowanie zabrskim występem, bilety na ten koncert sprzedaje Groupon za połowę ceny, no i to sprawę załatwiło. Wsiedliśmy w pociąg i pojechaliśmy do tego Zabrza.
 
      Prawdopodobnie, gdyby nie ten Groupon, koncert albo by został odwołany, albo całą publiczność porozsadzanoby na vipowskich miejscach pod sceną owego nieszczęsnego Domu Muzyki i Tańca, a mimo to, kiedy zgasły światła i Ayo z zespołem weszli na scenę, na widowni tak około jednej czwartej miejsc święciło pustkami, a reszta siedziała dokładnie tak, jak się można było spodziewać, czyli jak ludzie, którzy przyszli do Domu Muzyki i Tańca, żeby się odchamić.
 
      I oto, nawet ku memu – a więc kogoś kto wie co potrafi Ayo – zdziwieniu, ona w ciągu zaledwie kilkunastu minut doprowadziła tych ludzi do entuzjazmu, jakiego chyba jednak dotychczas nie byłem świadkiem. To co się działo na publiczności i na scenie i w powietrzu pomiędzy, stworzyło taki ogień, że przez drugą część koncertu praktycznie cała publiczność słuchała koncertu na stojąco, oblepiając scenę z każdej strony, tańcząc śpiewając i oczywiście wlepiając oczy w tę kobietę. A trzeba wszystkim wiedzieć, że jeśli jest coś na świecie, w co warto wlepiać oczy – to może być właśnie ona. I nikt więcej.
 
      I stało się też tak, że w pierwszym rzędzie tej sali, tuż pod sceną, siedziały cztery osoby. Był to mężczyzna, nie bardzo już młody, ale zdecydowanie młodszy ode mnie, chyba dwie dziewczyny i jakiś chłopak. Wszyscy młodzi, ale już chyba dorośli. Coś w stylu młodego ojca z dorosłymi dziećmi. Ponieważ na sali w ogóle, jak się zdaje, nie było nikogo, komu koncert mógł się nie spodobać, ta czwórka reagowała na wszystko co się działo na scenie z właściwym zainteresowaniem. A więc bili brawo, świecili telefonami komórkowymi dla robienia nastroju, a nawet próbowali śpiewać. To co ich jednak odróżniało od całej reszty, to było to, że oni nie stali, lecz siedzieli. A ponieważ siedzieli, nie mogli widzieć, co się dzieje na scenie, bo im zasłaniali tańczący ludzie. A ponieważ ludzie im zasłaniali, to oni wciąż kazali się ludziom odsuwać, tak by mieć przed sobą puste miejsce i mieć oko na scenę z pozycji siedzącej.
 
      Ayo szalała, tańczyła, skakała po scenie, prosiła ludzi, żeby śpiewali i tańczyli razem z nią, zaprosiła też ich całą kupę na scenę, żeby mieć ich obok siebie, zespół grał jak w transie, ten smutny Dom Muzyki i Tańca w Zabrzu przeżywał godziny swojego życia, a tych czterech ani drgnęło. Ponieważ trudno było utrzymać tę przerwę pod sceną, ludzie zaczęli ich prosić, żeby i oni wstali i się bawili. Zero reakcji. Oni siedzieli w tym swoim pierwszym rzędzie dalej i przeżywali koncert wyłącznie na siedząco. Tylko od czasu do czasu, jak ktoś się niebezpiecznie przysunął, to go odpychali, lub darli mordę, żeby się odsunąć, bo nic nie widać I tak już do samego końca.
 
      A ja się dziś zastanawiam, co to byli za jedni? I dlaczego oni musieli cały czas siedzieć? Wbrew wszystkiemu i wbrew wszystkim? Jeszcze kilka dni temu napisałbym, że to musieli być Ślązacy z RAS-iu, ale ponieważ nie chcę wstrzymać kolejnej burdy, to powiem, że jedyne co mi przychodzi do głowy, że to musiała być jakaś ważna ekipa z Zabrza. Może ichniejszy wiceprezydent z rodziną, albo jakiś dyrektor, czy prezes jakiejś lokalnej firmy. Ale coś tak czuję, że to jednak był ktoś ze strony politycznej. Chyba jednak wiceprezydent miasta. A jak nie, to w każdym razie z całą pewnością ktoś, kto dostał specjalne zaproszenie na ten koncert i uznał, że nie po to ma miejsca vipowskie, i to jeszcze pierwszym rzędzie, żeby nagle stać jak jakaś wiejska hołota. Owszem, koncert niczego sobie, gwiazda na poziomie, ale bez przesady. W końcu jesteśmy w Domu Muzyki i tańca w Zabrzu, a nie gdzieś na jakiejś buraczanej imprezie.
 
       Nie wiem. Mogę się mylić. Przyczyna tego niezwykłego zachowania mogła być zupełnie inna, ja jednak nie umiem nic wymyślić. W każdym razie, scena ta była szokująca w stopniu nadzwyczajnym. Pozostaję więc przy wiceprezydencie, lub ewentualnie – właśnie w tym momencie przyszło mi to do głowy – mężu pani prezydent Zabrza z dziećmi. Czemu? Bo raz że to rozwiązanie wydaje mi się najbardziej logiczne, a poza tym pomaga mi tu z siebie wydusić pewną refleksję, do której się czuję szczególnie przywiązany. Otóż, jak już wspomniałem, wśród śląskich miast, jest ta wspomniana przez mnie na początku czwórka, a więc Chorzów, Bytom, Zabrze i Gliwice, które w pierwszych latach naszej transformacji uchodziły za wzór rozwoju i postępu. Pamiętam, że na początku lat 90-tych mówiło się, że Gliwice, Zabrze, Bytom, to miasta z przyszłością. Jak idzie o Chorzów, to on miał tego swojego Kopla, i on też, jak najbardziej, przodował we wszelkich rankingach na nowoczesnego europejskiego samorządowca. Nie trzeba oczywiście przypominać, że każde z tych miast, przez wszystkie te lata, zawsze było rządzone najpierw przez środowiska związane z Unią Wolności, a później z Platformą Obywatelską, niekiedy z nowymi i dawnymi komunistami, a później nawet jeśli w jakiś sposób od jednych, drugich i trzecich wyemancypowane, to niewątpliwie zawsze reprezentujące tzw. Polskę postępową i nowoczesną. W każdym razie, takie PC, lub PiS nie miały tam nigdy wstępu.
 
      Wprawdzie nasze rozważania nie dotyczą Bielska-Białej, a więc miasta znajdującego się daleko poza tym naszym Śląskiem, niemniej też kiedyś prześlicznego i naprawdę pozytywnie inspirującego. Jest jednak coś, co natychmiast przychodzi do głowy, kiedy porównuje się takie na przykład Gliwice i właśnie Bielsko-Białą, a więc z jednej strony ich kompletny upadek, a jednocześnie ów nieustanny, wspólny tradycyjny element właścicielski pod nazwą Unia Wolności i Jej Dzieci. Kiedy się patrzy na to, do czego władze każdego z tych miast doprowadziły to, o co miały się troszczyć i za co powinny pod każdym względem odpowiadać, to nie ma takiej możliwości, żeby nie zadać sobie pytania, co to za ludzie wzięli na siebie tę robotę. I cóż oni wszyscy mają ze sobą takiego wspólnego, co sprawia, że dziś możemy o nich myśleć jednocześnie i w podobny sposób?
 
      Ja w Zabrzu bywam na tyle rzadko, by wiedzieć o tym mieście absolutne minimum. Nie wiedziałem więc też na przykład, że tuż obok tego Domu Muzyki i Tańca, gdzie wczoraj występowała Ayo, znajduje się park, i że ten park nosi imię Jacka Kuronia. Nie wiedziałem też, że przy wejściu do tego parku znajduje się pomnik Jacka Kuronia. Pisałem tu niedawno o pomnikach i myślę, że ten temat nie musi tu wracać przez bardzo długi czas, a już z cała pewnością nie dziś, zaledwie po paru tygodniach. Jednak tak się stało, że pojechaliśmy wówczas z młodym Toyahem do tego Zabrza i zobaczyliśmy ten pomnik. Najpierw ten pomnik, potem ten straszny peerelowski budynek, to jego dramatycznie ponure wnętrze, tę cudowną Ayo, która z tak pięknym, skutkiem to co się dało tam ożywić, to ożywiła.
 
      No i tych czterech buców, w których nawet ona nie potrafiła tchnąć ducha. Zupełnie na ślepo obstawiam, że to był mąż prezydent Zabrza z jej dziećmi. Jak mówię, robię to całkowicie na ślepo i może się więc okazać, że to wcale nie oni. Jeśli oni – w to mi graj. Jeśli nie, tak jak pisałem na początku, ten wpis jest niemal kompletnie pozbawiony powodu. Niemal. Bo cała reszta, wyłącznie z wynikającymi z niej refleksjami, to absolutna prawda. I niech przynajmniej ten fakt zasłuży na to słowo „niemal”.
 

      A teraz, posłuchajmy sobie Ayo. To moja robota. Ładnie prawda?

 

taki sam

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (16)

Inne tematy w dziale Polityka