Krzysztof Osiejuk Krzysztof Osiejuk
1101
BLOG

Crossroads, czyli serce urzędnika

Krzysztof Osiejuk Krzysztof Osiejuk Polityka Obserwuj notkę 27
      Jak wiemy, mój kumpel Coryllus zajmuje się ostatnio pisaniem trzeciego tomu swojej „Baśni”, co sprawia, że jego blogowe notki najczęściej kończą się dokładnie w tym samym momencie, w którym się zaczynają. Nie wiem, jak to jest u innych – z dyskusji pod nimi można sądzić, że nie jest wcale najgorzej – jednak jak idzie o mnie, większość z tych tekstów pozostawia mnie z uczuciem niedosytu. Ponieważ jednak znaczna część z nich dotyczy tematów, na których sam się kompletnie nie znam, wzruszam na ów brak ramionami i sam próbuje się męczyć, czy to z moją jesienną książką, czy z bieżącymi już tekstami.
 
      Dziś jednak temat, jaki poruszył Gabriel okazał się tak inspirujący, że nie mam wyjścia i muszę to czego on nie zdążył – dokończyć za niego. Tak to bowiem, dla wspólnej korzyści i dobra wspólnego, jak to celnie sformułował Poeta, wszyscy muszą pracować, mój maleńki kolego. Proszę więc posłuchać.
 
      Otóż, jak gdzieś właśnie kolega Coryllus wyszperał, okazuje się, że jeszcze w roku 2010 coś co nosi nazwę Kapituły  (niewykluczone, że Wielkiej) Nagrody im św. brata Alberta uhonorowało swoim orderem czy medalem samą Ewę Kopacz, dzisiejszą Marszałek Sejmu, a wówczas minier zdrowia. Ponieważ owa Kapituła (kto wie, czy nie Wielka), chwali się autorytetem Kościoła, a jej przewodniczącym jest nie kto inny jak Wacław Oszajca SJ, a nagroda, jaką Kopacz otrzymała, została jej przyznana za „serce i wsparcie okazane w Moskwie rodzinom tragicznie zmarłych w katastrofie smoleńskiej, w duchu miłosierdzia św. Brata Alberta”, Coryllus się zaperzył, no i zaczął pisać ten swój tekst. Zaczął go pisać, ale w pewnym momencie poczuł, że trzeba wracać do „Baśni” – no i wrócił.
 
      A ja jestem pewien, że gdyby on jednak znalazł trochę więcej czasu i serca dla tej sprawy, na tego całego Oszajcę machnąłby ręką, bo wedle mojego najszczerszego przekonania Oszajca nie ma tu nic do gadania. Inna sprawa, że również Kopacz – zwłaszcza dziś, kiedy ona naprawdę przeszła już wiele – już doprawdy niewiele może. Jest już bowiem tak, że zarówno ona jak i on siedzą w kieszeniach, jak to ładnie swego czasu przypomniał Jaroslaw Kaczyński, innych już szatanów.
 
       O co mi chodzi? Otóż ja wciąż pamiętam rok 2008, kiedy to jakoś tak późną wiosną Polskę obiegła wieść, że gdzieś pod Lublinem chyba pewna 14-letnia Agata zaszła w ciążę ze swoim chłopakiem, chłopak stracił dla niej zainteresowanie, natomiast mama dziewczyny postanowiła zawalczyć o to, by ona tę ciążę usunęła. Niby nic takiego – w końcu nie pierwszy raz i nie ostatni. Sprawa jednak stała się nagle bardzo medialna, bo okazało się, że z jakichś nieistotnych w tej chwili względów, żaden szpital do którego matka te dzieci prowadziła, nie chciał zabiegu przeprowadzić. Od razu oczywiście podniosła się wrzawa, przypadkiem zainteresowali się wszelkiej maści dzieciobójcy, poczynając od zwykłych organizacji pro-aborcyjnych a kończąc na najbardziej wpływowych mediach, i wszyscy oni zaczęli z całych swych czarnych serc walczyć o prawo tego dziecka do śmierci.
 
      Oczywiście z drugiej strony pojawił się i Kościół i różne organizacje anty-aborcyjne, które postanowiły Agatę zachęcić do tego, by jednak to dziecko urodziła, no i żeby w ten sposób uratować to życie – kto wie, czy tylko to jedno zresztą. Nie wiem oczywiście, jak to wszystko się rozwijało naprawdę, ale z tego co wówczas zdążyłem wyczytać i usłyszeć, sama Agata była nawet gotowa ciążę utrzymać, niestety mając z jednej strony matkę, a z drugiej naprawdę potężną akcję propagandową na rzecz tak zwanej „wolności wyboru”, stała się w tym całym zamieszaniu zaledwie pretekstem. Dla jednych i drugich tak naprawdę.
 
      Ciekawe w tym wszystkim natomiast bardzo było to, że najbardziej nieprzejednaną postawą wykazali się lekarze, którzy jeden po drugim odmawiali przeprowadzenia zabiegu uśmiercenia tej ciąży. Czemu oni się tak zaparli, jak mówię, nie wiem. Myślę jednak, że tam musiało chodzić o coś naprawdę poważnego. Może nawet bardziej poważnego, niż jakaś głupia, jedna z wielu aborcji. No i właśnie wtedy na scenie pojawiła się minister zdrowia Ewa Kopacz i wyznaczyła klinikę, którą jednocześnie zobowiązała do przeprowadzenia zabiegu.
 
      I od tego momentu wszystko poszło już z górki. Dzieci te zostały zawiezione na miejsce, i tam już, z dala od klamer i mikrofonów, jedno z nich zostało zamordowane. Co do minister Ewy Kopacz, a więc de facto głównego organizatora owej egzekucji, zapytana przez któregoś z dziennikarzy, oświadczyła, że ona osobiście czuje się świetnie, bo postąpiła zgodnie z przepisami, jak porządny urzędnik. Uznała bowiem ona, że skoro jest urzędnikiem państwowym, ministrem w rządzie, osobą odpowiedzialną za przestrzeganie zapisów konstytucji, to jeśli te przepisy każą mordować, to ona ma święty obowiązek wykazać się tu odpowiednią dyscypliną. No i się wykazała.
 
      Napisałem wówczas na ten temat odpowiedni tekst na swoim blogu, gdzie podzieliłem się taką mniej więcej refleksją. Oto dochodzi do poważnej walki z jednej strony o życie, a z drugiej o wolność. Walki jak wiele innych wcześniej, i jakich wciąż niestety wiele przed nami. I na to przychodzi  Ewa Kopacz i, jako odpowiedzialny i solidny urzędnik, znajduje osobę, która chętnie podejmie się wykonania mokrej roboty. I pomyślałem sobie wówczas, że gdyby tłumacząc się z tego co zrobiła, minister Kopacz powiedziała, że nie ma mowy o jakimkolwiek dziecku, bo to jest tylko płód, albo, że może to i dziecko, ale przy osobistej życiowej wygodzie Agaty i jej mamy (ojciec dziecka, zdaje się, już od samego początku został ze sprawy wyłączony), jako osoba ludzka, mniej wartościowe, to dałbym jej spokój. Tak jak zupełnie nie miałem nic do powiedzenia tym najróżniejszym paniom i panom strzelającym przez całą następną noc korkami od szampana.
      Oni mnie nie obchodzili i nie obchodzą. Natomiast to, że Ewa Kopacz zasłoniła się wówczas swoimi obowiązkami, jako solidnego urzędnika państwowego, dla którego są sytuacje, gdzie jej osobiste przekonania nie mają nic do rzeczy, dla mnie oznaczało jedno. Że oto właśnie dołączyła do tych, o których swego czasu tak fantastycznie celnie napisał Herbert: „Oni wygrają”.  A skoro tak, to ja już też wiedziałem, że ona znalazła się właśnie na początku pewnej drogi, z której już nie uda jej się uciec. Drogi, która wciąż jeszcze się przed nią rozciąga, ale na której też zdarzyło się już wiele, miedzy innymi ta jej… nazwijmy ją „przygodą smoleńską”. Ale też ów piękny order od ojca Oszajcy, który tak denerwuje mojego kolegę Gabriela.
 

      Mówię Ci, Stary. Oszajca to zero. Kopacz to zero. Oni wszyscy są wyłącznie bakterią w laboratorium tegoconieopuszczażadnejokazji. I tam już zostaną. A my powinniśmy tylko uważać, żeby się od nich nie zarazić. 

taki sam

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (27)

Inne tematy w dziale Polityka