By uniknąć jakiejkolwiek dyskusji na temat legalności moich przedruków, będę kopiował swoje WŁASNE teksty- komentarze, a tu będę podawał tylko link do omawianego posta.
Tym razem zacznę od cytatu. Na wszelki wypadek pragnę poinformować, że jest on skopiowany za zgodą salonu 24.
Fragment tekstu DZIWNY POLITOLOG z salonu 24 (blog Dariusza Bugajskiego - Rozum wszystko zwycięży
http://dariuszbugajski.salon24.pl/215,index.html):
... wyobraziłem sobie (to było łatwe) finansistę, który mówi, że dla niego liczy się tylko kasa, a etyka to nie jego branża. Potem stanął mi przed oczami lekarz (to też nie było trudne), który mówi, że on jest od medycyny, a nie od kwestii etycznych, dalej przespacerował nauczyciel, który wydeklamował, że jego domeną jest nauczanie, a etyka, to domena etyków. Czy w ogóle tak można? Czy można się czymś zajmować i kompletnie pomijać wymiar etyczny zawodu, czy badanej aktywności ludzkiej? Czy można analizować zachowania polityczne, abstrahując od ich etycznego wymiaru?
W tym miejscu dostałem drgawek ze śmiechu. Z punktu widzenia naszej bezklasowej klasy politycznej, problemu tego nie ma. Jest to tak samo rzetelna prawda, jak fakt, że znany w psychiatrii syndrom pani Renaty B., Danuty Ch. i Anety K. - istnieje i ma się coraz lepiej. Jest zaraźliwy, niebezpieczny i opanowuje nasz Sejm i nasz Rząd.
Ulega mu coraz więcej ludzi. Syndrom ten stał się tak wszechobecny, tak wżarł się w naszą mentalność, że przestaliśmy go zauważać. Nie potępiamy go, nie piętnujemy. Przeciwnie: nie mówimy o nim, że jest naszym przekleństwem, tragedią, moralną klęską, ale, mrużąc oko, powiadamy o nim pieszczotliwie, że jest naszą SŁABOSTKĄ, że nie ma się czym przejmować, że to tylko skaza na naszej społecznej duszy.
Przejmować się jednak jest czym. Chodzi przecież o państwo, mowa jest o elitach rządzących blisko 4o milionowym krajem. Ludzie z tym syndromem reprezentują NARÓD. Nas. Nie mówimy o kierownictwie geesu.
Dlatego dziwi mnie zdziwienie pana Dariusza. Gdybym był o sto lat młodszy i na dodatek gdybym nie znał Historii, może bym się przejął problemem. Ale sęk w tym, że bliżej mi do piachu, niż do piaskownicy; jako człek wiekowy, przeżyłem niejedno polityczne szambo i stąd o Historii wiem małe co nieco.
Odkąd nauczyłem się czytać ze zrozumieniem, interesowałem się polityką. Z początku byłem tak zwanym idealistą i jak człowiek mający zwidy, wszędzie widziałem raj.
Wszystko wydawało mi się możliwe do zrealizowania, wierzyłem w powszechną dobroć i wspólny cel. Po zwojach pętały mi się rozmaite utopie, Morusy, Miltony i Hitlery, Marksy i Staliny, Gulliwery i Donkiszoty, przetaczały się szekspirowskie dramaty o Królach i waletach, o wojnach, namiętnościach i małej Anglii.
Zaczytywałem się biografiami, dziennikami sławnych ludzi. Intrygowały mnie mechanizmy zdobywania celu, techniki jego utrzymywania, przemieniania w tradycję nazywaną umacnianiem władzy. Nurtowała mnie odwieczna zagadka bycia na wierzchu, siedzenia na wyższej grzędzie, posiadania o jedną dzidę więcej, niż sąsiad z jaskini naprzeciwko.
Przegryzłem się również przez niejedno dzieło traktujące o strategiach i procedurach uprawiania tej sztuki. Sztuki dla nielicznych, dla odpornych, a zwłaszcza dla powolnych. Dla powolnych w sensie zmian, powolnych, czyli otwartych na kompromis, zdecydowanych na wejście w układy, zależności, kompromisy i targi, przygotowanych na wdepnięcie w dyplomatyczne rozgrywki.
Tak jest od lat. Niezależnie od ustroju, od tego, czy owego imperium. Ani dawna, ani dzisiejsza polityka, nie były to zatrudnienia dla ludzi etycznych.
Konkluzja: idąc do polityki, zajmując się nią, musisz wiedzieć, brachu lub siostro, że wchodzisz do basenu, a to, w czym płyniesz, niekoniecznie nazywa się woda.
Pozdrawiam
M.
Inne tematy w dziale Polityka