Jeśli mój sąsiad codziennie bije swoją żonę, ja zaś nie biję jej nigdy, to w świetle statystyki obaj bijemy je co drugi dzień. Te słowa George Bernarda Shawa mówią nam o wartości tego narzędzia manipulacji; mamy rzeczywistość przykrojoną do potrzeb władzy, i, zależnie od jej ideologicznego kierunku, miotani jesteśmy tematami drugo, lub trzeciorzędnymi.
Za poprzedniej kadencji była to aborcja, pigułka parakoncepcyjna i powszechna miłość do trupa w szafie.
Teraz mamy lepsze czasy i paranoiczne wiatry: zamiast RP III, mamy Bantustan IV i już nie nawija się o seksualnych podorywkach, ale o odnowie moralnej dokonywanej ręcami Profesora Leppera.
Wmawia się nam, że nurtują nas teczki, haki, agenci na dogorywku, że fascynują ich kariery, że nie obchodzą nas problemy z własną wegetacją.
Utwierdza się nas w przekonaniu, że jest globalnie dobrze, że przeżywamy gospodarczy orgazm.
Statystycznie wygląda to tak: skarbonki spęczniały milionowi, natomiast pozostałym trzydziestu paru milionom, wzrosły podatki, długi oraz finansowe zmartwienia, nasiliły się egzystencjalne bóle i pytania o to, kiedy zaczną żyć.
Statystycznie szczęśliwy Milion, czyli pogłowie ludzi faktycznie bogatych, to osoby NA POSADACH. NA PENSJACH. Bo pensje są różne. Jedne wynoszą, powiedzmy, 666 złotych, a inne – powiedzmy, tysięcy trzysta.
Wystarczy uśrednić te dwie liczby, by na trybunie sejmowej pokazały się złote zęby ministra od lania wody i oświadczyły śpiącym na sali, że czego ten przypadkowy naród chce, skoro ze statystyki wynika, że NIKOMU NIE JEST ŹLE.
Na tych optymistycznych bzdurach miałem, jak raz, zakończyć dzisiejszy post, gdy, z powodów niepojętych, ponownie zerknąłem na blog Anki. I wśród mrowia zachwycających teksów, znalazłem poniższy. Do tej pory nie umiem wyleźć ze zdziwienia, że nie przedrukowałem go wcześniej.
Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło: ten tekst jest dodatkowym uzasadnieniem mojego wczorajszego marudzenia o konieczności likwidowania niekumatych komci(A GDYBY TAK ZROBIĆ PŁATNE KOMCIE? JAKI DUREŃ CHCIAŁBY PŁACIĆ ZA SWOJE BZDETY?).
A także pasuje do dzisiejszego.
Marek Jastrząb
Wyżebrane czy należne?
Pod jednym z postów, w komentarzu znalazłam takie oto zdanie: (...) zamiast czekać na mikroskopowa pensję męża (bo takiego sobie wybrałyście), za mały zasiłek z opieki społecznej (bo jest to forma pomocy a nie honorowanie nieróbstwa), obcięty dodatek mieszkaniowy (gmina nie ma pieniedzy, bo i skąd), niewielkie rodzinne (cieszcie sie, że w ogóle się Wam należy, są tacy którzy tego nie dostaja, a ich dzieci są takie same jak Wasze).
W pierwszej chwili pomyślałam podobnie: tak, powinnam być szczęśliwa, bo inni i tego nie mają. Zaraz potem pojawiło się coś w rodzaju poczucia winy wobec tych wszystkich, którzy świadczeń rodzinnych nie otrzymują, dla których nie ma dodatków mieszkaniowych, ani nawet 90 zł na rozpoczęcie roku szkolnego.
Jestem więc w grupie uprzywilejowanych szczęściarzy, czy w grupie bezwzględnych pijawek wysysających co się da z kasy tego ubogiego kraju?
Właśnie kończy się sierpień, wypełniłam wszystkie potrzebne druki, aby ponownie starać się o świadczenia rodzinne. Ze spółdzielni mieszkaniowej otrzymałam również stosowne dokumenty, aby starać się o dodatek mieszkaniowy.
W świetle tego co napisał Gog czuję się jak drobny cwaniaczek, wyciągający rękę po cudze pieniądze.
Dochód, który uzyskaliśmy w ubiegłym roku wynosi po przeliczeniu 510 zł na osobę. Uprawnia mnie to do otrzymania zasiłku rodzinnego i swiadczenia pielęgnacyjnego.
Bez problemu powinnam również otrzymać dodatek mieszkaniowy, ponieważ kryterium dochodu na osobę to 800 zł netto. Jeżeli jest mniej niż owa kwota, to każdy może starać się o taki dodatek. W spółdzielni mi powiedziano - proszę pani, to żadna łaska, jeżeli spełnia pani kryteria dochodowe i powierzchni lokalu, to się to pani należy, bo tak stanowi ustawa. To nie jest niczyja dobra wola, tylko zapis w ustawie obowiązujący na terenie całego kraju.
Tym stwierdzeniem przekonała mnie, że nie powinnam mieć żadnych wyrzutów sumienia składając wniosek o dodatek mieszkaniowy. Bo ja oczywiście skrupuły miałam, ponieważ nigdy dotąd nie wyciągałam ręki po dodatkowe pieniądze na czynsz.
Mając za sobą ponad 17 lat pracy, tylko przez pierwsze dwa lata miałam prawo do świadczeń rodzinnych, ponieważ pracowałam na państwowej posadzie.
Po dwóch latach poszłam "na swoje" i tym samym straciłam prawo do wszelkich zasiłków. Nie przysługiwało mi nawet prawo do "opieki", gdy dziecko było chore, zupełnie nic. Za to przez kilkanaście lat z niewielkimi przerwami opłacałam sobie składkę na ZUS w pełnej wysokości, odprowadzałam podatek dochodowy i nie dostawałam nawet zasiłku rodzinnego na dzieci, nie mówiąc już o dodatku mieszkaniowym.
A spółdzielnia lubiła zaszaleć z czynszem. Przez ponad dwa lata płaciłam sześćset złotych miesiecznie za 58 m. a w porywach nawet 620.
Co prawda w tym ujęto już wodę i gaz, ale to i tak duża kwota. Nie zapłacisz raz, to na drugi miesiąc już jest tysiąc dwieście do płacenia, poślizgnie się noga w kolejnym miesiącu i już prawie dwa tysiące długu. Teraz nieco czynsz spadł, po rozliczeniu wody miesięcznie płacę 550 zł za mieszkanie.
Tak więc bez skrupułów jutro składam komplet dokumentów w Urzędzie Miejskim. Nie powinni mi odnówić przyznania. Nawet sto złotych dodatku, to już duża pomoc. Również bez skrupułów wypełniłam druki na świadczenia rodzinne.
To nie jest żadna wyżebrana łaska, tak stanowi ustawa i jeżeli spełniam warunki do otrzymania świadczeń, to moim prawem, a nawet obowiazkiem wobec dzieci, jest się o te pieniądze postarać.
Na całym świecie państwa wspierają swoich obywateli poprzez daleko idącą pomoc socjalną dla rodzin. Ale u nas, nie wiadomo dlaczego, zaczyna się krzywym okiem patrzeć na osoby, które państwo wspiera. A tych jest coraz mniej, bo ciagle zmieniają się przepisy i wcale nie na korzyść zainteresowanych, ale po to aby jeszcze bardziej zagęścić sito.
Dziś w lokalnej telewizji usłyszałam, że w osiemdziesięciotysiecznym mieście do świadczeń rodzinnych uprawnionych jest około 6.000 rodzin. To dużo czy mało? Według mnie to bardzo malutka ilośc rodzin, którym państwo daje wsparcie, często bardzo symboliczne w postaci 43 zł zasiłku rodzinnego na dziecko.
Podobnie jak Gog, myśli wiele osób, chociaż dobrze wiadomo, że ani ukończenie studiów, ani znajomośc języków w dzisiejszych czasach nie gwarantuje otrzymania godziwie płatnej pracy, albo jakiejkolwiek pracy zgodnej z wykształceniem. Tak wiele osób opuszcza nasz kraj w poszukiwaniu lepszego zarobku.
Trzeba dodać, że w tym również wykształconych osób. Bo tu w kraju, nawet mając bardzo rozległą wiedzę i umiejętności, otrzymują śmiesznie niskie pieniądze za pracę. Między bajki należy włożyć wyliczenia GUS, że średnia płaca w Polsce to ponad 2,6 tysiąca złotych.
Na podstawie pitów za 2005 rok, Ministerstwo Finansów wykazało, że przeciętny Polak zarabia brutto połowę tej kwoty, a na rękę dostaje niewiele ponad tysiąc złotych.
W dużych miastach zarabia się więcej, a życie w dobie hipermarketów nie zawsze bywa droższe niż na prowincji. Są więc szczęśliwcy, którzy zarabiają nieźle i potrafią sami utrzymać dom na wysokim poziomie, i takie rodziny, w których oboje rodzice mają niezłe dochody. Ale większośc stara sie związać koniec z końcem, na dodatek będąc pozbawiona jakiegokolwiek wsparcia ze strony państwa.
Zatem szczęśliwcami można nazwać i tych, którzy co miesiąc wyciągają rękę po zasiłki, jak i tych, którzy co miesiąc wyciągają rękę po często niezasłużenie wysokie pensje.
...a nasze dzieciaki są takie same jak Wasze...
29 sierpnia 2006
http://strzelcowa.blog.onet.pl/
Inne tematy w dziale Polityka