Po miesiącach intensywnej pracy lub nauki każdy z niecierpliwością oczekuje dnia, kiedy będzie mógł udać się na wymarzone wakacje. Niestety, ceny paliw i fotoradary stojące przy drogach, mogą sprawić, że będzie to bardzo kosztowna wyprawa.
Ceny benzyny ciągle idą w górę. Już tylko pomarzyć możemy o kwotach poniżej 4 zł za litr oleju napędowego. Starsi kierowcy zapewne pamiętają jeszcze czasy paliwowego „El Dorado” kiedy to ceny kształtowały się na poziomie nieco ponad 2 zł. Obecnie możemy się raczej spodziewać, że już niedługo przyjdzie nam płacić ponad 5 zł za litr benzyny. O ile jednak wzrost cen paliw to „sprawka” rynków światowych, o tyle stojące przy drogach fotoradary, to już działanie wyłącznie polskie.
Czym właściwie jest fotoradar? Mówiąc najkrócej, fotoradar jest urządzeniem przeznaczonym do pomiaru prędkości pojazdów. Gdy kierowca przekroczy dopuszczalną szybkość, wynalazek ten wykona zdjęcie fotograficzne samochodu. Z resztą prędkość to nie jedyne wykroczenie za które możemy zostać ukarani. Na zdjęciu widać również, czy kierowca rozmawia przez telefon komórkowy, ma zapięte pasy, a pojazd którym kieruje ma włączone światła. Idea całkowicie słuszna, wszak ma na celu poprawę bezpieczeństwa na drodze i walkę z „piratami drogowymi”. Jednak, jak to częsta bywa, teoria mija się z praktyką. Problem polega bowiem na tym, że „ofiarami” fotoradarów są zazwyczaj „niedzielni” kierowcy, a prawdziwi „piraci” nadal mogą spać spokojnie, bo wiedzą, jak ich skutecznie unikać.
Przemierzając wzdłuż i wszerz niemal cały kraj, kierowcy mogą spotkać na swojej drodze niezliczoną wręcz ilość takich urządzeń. Często usytuowane są one tam, gdzie jazda z prędkością przekraczającą dopuszczalne 50 km/h jest całkowicie bezpieczna, a nawet uzasadniona. Jak wygląda ruch w aglomeracjach miejskich każdy kierowca doskonale wie, zatem gdy jest możliwość płynnej jazdy, grzechem jest z niej nie skorzystać. Mój znajomy, który dwa tygodnie temu udał się na upragniony urlop do Kołobrzegu, doświadczył tego na własnej skórze. „Jadąc z Bielska-Białej nad Bałtyk, co chwilę GPS informował mnie, by zwolnić, bo za chwilę fotoradar. Wprost nie dało się jechać, tyle tych fotoradarów” – denerwuje się kierowca. Po powrocie z odpoczynku, czekała na niego niemiła niespodzianka: pocztą otrzymał zdjęcia i mandat. „Gdyby nie GPS, tych mandatów mogłoby być jeszcze więcej” – dodaje.
Gdy, podobnie jak w przypadku mojego znajomego, fotoradar zrobi nam zdjęcie i pocztą otrzymamy mandat, mamy trzy wyjścia: możemy wskazać, kto kierował pojazdem w chwili przekroczenia przepisów, a wówczas ta osoba otrzyma mandat i punkty karne. Druga możliwość, to nieokreślanie kto kierował pojazdem. Wtedy, to właściciel pojazdu musi ponieść koszt, co prawda wyższego mandatu, jednak nikt nie otrzyma punktów karnych. Trzecie rozwiązanie, to odmowa przyjęcia mandatu i przekazanie sprawy do rozstrzygnięcia w sądzie grodzkim. W rzeczywistości, to rozwiązanie czysto teoretyczne, bowiem mało kto decyduje się na ten krok, wiedząc, że nie ma szans na wygranie sprawy oraz mając w perspektywie poniesienie wysokich kosztów sądowych.
Z łamaniem przepisów walczyć trzeba, z tym zgodzi się każdy. Jednak fotoradary i polowanie na kierowców przekraczających prędkość nie wydaje się ku temu najlepszą metodą. Władze, odpowiadające za przepisy w tych kwestiach, powinny się zastanowić, co zrobić, by rzeczywiście karano stwarzających realne zagrożenie dla innych podróżujących. a nie tak, jak teraz obdywałło się polowanie na "jeleni", tylko po to, aby podreperować budżet policji. Wszak mandaty, to najłatwiejszy sposób pozyskania dodatkowych środków.
Niektórzy twierdzą, że jestem pesymistą. Ja zawsze odpowiadam: po prostu jestem realistą.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości