Dzieci zawsze były powoływane przez państwo do służby ojczyźnie. Za moich czasów, np. do "prac społecznych" na klombach, czy też do - dziś należy już chyba powiedzieć, kultowych - wykopków.
Obecnie, najwyraźniej powstał problem na odcinku owoców i warzyw. Słabo schodzą, jak się wydaje. Co robić? Czyżby skutki tej sytuacji mieli odczuć producenci? Spokojnie, nie trzeba panikować. Od czego mamy dzieci?
Jak czytamy na onecie:
Od nowego roku szkolnego 2009/2010 dzieci z pierwszych trzech klas podstawówki będą otrzymywały w szkole bezpłatnie owoce lub warzywa.
Określenie "bezpłatnie" proszę sobie przełożyć samodzielnie. Dla ułatwienia, dorzucę fragment:
Budżet programu na najbliższy rok szkolny wynosi prawie 12,3 mln euro, z czego ponad 9,2 mln euro pokryje UE, reszta ma być sfinansowana ze środków krajowych.
Dalej czytamy:
Program ten ma przeciwdziałać otyłości u dzieci, zapobiegać chorobom cywilizacyjnym spowodowanym nieodpowiednią dietą, a także zatrzymać spadek konsumpcji owoców i warzyw w Polsce.
Kolejność, w jakiej wymieniono cele akcji, rozbroiła mnie.
Następnie:
Ustalono, że dzieci będą otrzymywały jabłka, gruszki, marchew, rzodkiewkę, paprykę, ogórki, soki owocowe i warzywne.
Zestaw, przyznacie, ciekawy. Nie ma to jak wtrząchnąć sobie paprykę na przerwie i zagryźć ogórkiem. A może zorganizuje się małe kuchenki w kąciku klas, żeby dzieci mogły sobie przyrządzić leczo? Nie wspomnę o jabłkach i gruszkach, po których biedne grubasy będą już myśleć tylko o wielkim pieczonym kurczaku.
A więc, dzieciaczki, rzodkiewkę chrup, ku chwale ojczyzny! Znaczy, Unii, chciałem powiedzieć.
Inne tematy w dziale Polityka