Dyskusji o parytetach wyszłoby na zdrowie, gdyby deklarować jasno, jakiej ewentualnej korzyści dla pań dotyczy. Możliwe są bowiem dwie. Pierwsza - wyrównanie szans kobiet w dostępie do funkcji posła czy radnego, objęcie których to funkcji traktuje się jako cel, wartość samą w sobie. Druga - uzyskanie przez kobiety dobrej reprezentacji w parlamencie i radach, w celu realizacji swoich interesów.
Propagatorzy parytetów podnoszą obie kwestie, z naciskiem, jak mi się wydaje, na drugą. W dyskusji natomiast, często brak tego rozróżnienia.
Co do korzyści nr 1 - wydaje się, że żądanie parytetu nie jest uzasadnione. Objęcie posady polityka trudno traktować jako przywilej, który powinien być równo dystrybuowany pomiędzy płci, w imię samego tylko równego podziału dóbr. Są różne zawody i drogi kariery do wyboru i różne do nich predyspozycje. Nikomu nie przyjdzie chyba do głowy żądanie parytetu w dostępie do zawodu adwokata czy lekarza. Co innego np. dostęp do nauki - tu postulat równości wydaje się zupełnie sensowny i słuszny.
Korzyść nr 2 - uzyskanie przez kobiety właściwej reprezentacji. Można by to skwitować takim spostrzeżeniem, że jeśli ustawa o parytetach przejdzie przez parlament, zdominowany przez mężczyzn, to znaczy, że interesy pań reprezentowane są właściwie i parytet jest niepotrzebny.
I to byłoby całkiem dobre skwitowanie, choć dodam jeszcze, że pojawia się tu ciekawy temat demokratycznej reprezentacji zdefniowanej nie wg światopoglądu, lecz wg konkretnych grup społecznych. Często chyba nie zauważa się, że mieliśmy, cały czas od 1989, partię reprezentującą ludzi w ten sposób, i mamy ją nadal - jest to oczywiście nasza "lewica", która, w dużej mierze, reprezentuje uprzywilejowanych w PRL-u. Idąc dalej jeszcze, zastanawiam się, czy miałby jakieś szanse pomysł założenia Partii Swoich Członków? I jakie konsekwencje by to spowodowało, zwłaszcza w sytuacji, gdyby ugrupowanie osiągnęło sukses i przemianowało się na Partię Większości? Ale to już temat na osobną dyskusję.
Inne tematy w dziale Polityka