(Uwaga, tekst zawiera "spoilery"!)
Przykra porażka. Szkoda aktorów, autorów zdjęć i muzyki - oni stanęli na wysokości zadania. Zawiódł niestety Andrzej Wajda. Żal tym większy, że sukces był blisko - film wbija w fotel przez około godzinę. Potem jednak niespodziewanie reżyser poddaje swoje dzieło i zostajemy z kikutem filmu, zafastrygowanym na szybko, w którym trudno dopatrzyć się sensu.
Czego zabrakło do sukcesu? Moim zdaniem, po pierwsze dobrego spuentowania, wybrzmienia historii oryginalnej, czyli opowiadania o pani Marcie, po drugie, ciekawiej rozwiązanego łącznika między "piętrami" filmu lub też zrezygnowania z tego łącznika w ogóle - poza tym, co i tak już jest zawarte w monologach aktorki. To, na co zdecydował się Wajda - ujawnienie się ekipy w kulminacyjnym momencie historii "podstawowej" i ucieczka Krystyny Jandy z planu, wydaje się tanie i niepotrzebne. To najbardziej rozczarowujący moment w "Tataraku", moment, w którym film rozpada się i mamy wrażenie, że dalej chodzi już tylko o to, aby rzecz jakoś zakończyć.
Być może odwracam tu logikę Wajdy - która jest taka, że tego filmu właśnie nie dało się zrobić i reżyser przyznaje się do tego otwarcie. (Warto zauważyć, że moment "katastrofy" jest poprzedzony sekwencją mniej udanych scen, w których reżyserski koncept nie błyszczy, a aktorzy, zwłaszcza Paweł Szajda, jakby nie bardzo wiedzieli, co mają grać lub po prostu grają nie najlepiej.) Z tego punktu widzenia, gest rezygnacji w momencie kulminacyjnym wydaje się logiczny i teoretycznie sensowny. Ja jednak tego nie kupuję - raz, że to po prostu nie sprawdza się na ekranie, dwa - dlaczego właściwie mam przyjąć od twórcy takie usprawiedliwienie? Szczególnie, jeśli nie wiem, co właściwie jest w tym usprawiedliwieniu - niemoc twórcza, czy śmierć męża aktorki?
Inne tematy w dziale Kultura