Czytam ostatnio wydaną przed trzema laty wywiad-rzekę z Vittorio Messorim, pt. Dlaczego wierzę. Życie jako dowód wiary, w którym Messori opowiada historię swojego nawrócenia. Książka jest kopalnią wielu ubogacających myśli. Kilkoma chciałbym się z Czytelnikami tego blogu podzielić.
Podobnie jak inne książki Messoriego, także ta – umacnia wiarę. Umacnia, ponieważ Messori jest przykładem katolika doskonale znającego historię, którego do wiary skłaniają także liczne przesłanki rozumowe. Poza tym Vittorio Messori jest człowiekiem z kościelnego nurtu, który jest mi najbliższy. Można by go nazwać nurtem „Ratzingerowym”. Z jednej strony ogromny szacunek, wręcz zamiłowanie do Tradycji, docenianie (może nawet podziw) dla całej historii Kościoła (którą – jak dość powszechnie wiadomo – autor dogłębnie przestudiował), z drugiej strony przyjmowanie tego co dobre w posoborowym nurcie Kościoła. Traktowanie Soboru Watykańskiego II jako pogłębienie kościelnej myśli.
Są oczywiście – jak w przypadku każdego człowieka – takie kwestie, w których trudno byłoby mi się z Messorim zgodzić, z drugiej jednak strony znalazłem w książce także takie wypowiedzi, z którymi całkowicie się utożsamiam, a których bym się tutaj znaleźć nie spodziewał. Nie myślałem na przykład, że tak wiele łączy mnie z tym wspaniałym apologetą także w kwestiach – nazwijmy to ogólnie – politycznych. Słowa, które przytaczam poniżej, są dla mnie jednak po prostu potwierdzeniem, że człowiek o otwartym umyśle zazwyczaj znajdzie drogę do zdrowego liberalizmu, zamkniętego w pewnych ryzach konserwatyzmu, który ów liberalizm czyni bardziej ludzkim.
Messori mówi krótko o swoich poglądach w kontekście przedmiotów z zakresu prawa, za którymi nie przepadał na studiach, choć miał do nich – jak podkreśla – ogromny szacunek.
Nigdy (…) nauka prawa za bardzo mnie nie pociągała. Może dlatego, że każda ustawa jest przymusem, każda norma prawna jest nieuchronnie wtrącaniem się państwowego molocha w nasze życie. A ja instynktownie jestem więcej niż liberałem, jestem wolnościowcem. Państwo etyczne – ale także społeczne, jeśli nie znajduje się w koniecznych granicach – zaliczam do najgorszych moich koszmarów. Można powiedzieć, że czuję się trochę anarchistą, oczywiście bez utopii i iluzji, ponieważ obok tej wolnościowej skłonności jestem też świadomy – i to zmienia wszystko – grzechu pierworodnego i tego, jak ma się on do nieuniknionego nieporządku świata. Dlatego też darzę należnym szacunkiem to zło, które stało się koniecznym z powodu katastrofalnego upadku na początku: rządy, kodeksy, trybunały, żandarmi, więzienia. Jest to szacunek osoby pogodzonej z losem, ale niemającej obowiązku nie tylko akceptowania, ale kochania tego wszystkiego.