Wczoraj i dziś przeżywaliśmy w Kościele dwa przepiękne dni: święto Podwyższenia Krzyża świętego oraz wspomnienie Matki Bożej Bolesnej.
Dwa wspaniałe dni, gdy w środku okresu zwykłego możemy się poczuć, jak w jakże pięknym i doniosłym okresie Wielkiego Postu. Dla mnie są to od kilku już lat dni absolutnie szczególne. Święto Podwyższenia Krzyża zresztą od zawsze, bo od dzieciństwa duchowość pasyjna była mi absolutnie najbliższa. Wspomnienie Matki Bożej Bolesnej od niedawna. Duchowość maryjna dopiero od kilku lat odgrywa pierwszoplanową rolę w moim życiu wiary. To dzisiejsze wspomnienie jest absolutnie szczególne, bo łączy w sobie dwa główne rysy mojej duchowości: maryjność i pasyjność. Śmieję się, że jest to też święto patronalne mojej magisterki, bo przecież pisałem nt. Maryja – Matka Bolesna w nauczaniu Jana Pawła II.
W związku z dzisiejszym wspomnieniem MB Bolesnej, chciałbym zaprosić do przeczytania refleksji o cierpieniu, a dokładniej o tym, dlaczego warto swoje cierpienie oddawać w ręce Maryi.
Na samym wstępie trzeba sobie uświadomić jedną rzecz. Wbrew wszelkim pozorom cierpienie jest najcenniejszą rzeczą jaką człowiek może ofiarować Bogu. Nie ma rzeczy cenniejszej. Nie jest cenniejsze ani wzorcowo przeżywane życie, nie są cenniejsze codzienne dobre uczynki, najcenniejszy jest dar swojego cierpienia. Dlaczego? Ano po prostu dlatego, że Jezus Chrystus nie zbawił świata poprzez swoje cuda, nie zbawił świata poprzez swoje nauczanie, poprzez swoją pomoc drugiemu człowiekowi, ale zbawił świat poprzez swoją Mękę i śmierć. I w ten sposób cierpienie, które ze swej natury było przecież złem, Bóg uczynił narzędziem przebłagania, Bóg uczynił czymś najcenniejszym – ono ma walor zbawczy. Oto najwspanialszy przykład w dziejach świata, jak Bóg zło (cierpienie było owocem grzechu pierworodnego) potrafi obrócić w dobro. Zgodnie ze słowami św. Pawła również nasze cierpienie ma walor zbawczy.
Warto tutaj na marginesie zaznaczyć, że wartość ma cierpienie niechciane. Bo gdyby równie wartościowe było cierpienie, które człowiek sam na siebie celowo sprowadza, to chrześcijanie powinni być grupą biczujących się cierpiętników. A przecież Bóg wymaga od nas czegoś zgoła innego. Stąd należy sobie jasno powiedzieć, że np. noszenie włosiennicy ma dużo niższą wartość duchową niż poczucie krzywdy doświadczonej od kogoś drugiego a znoszonej w pokorze, nieudane przedsięwzięcie, niechciana choroba etc. To założenie chroni nas przed pułapką popadania w cierpiętnictwo.
Powróćmy jednak do głównej myśli niniejszej refleksji. Dlaczego twierdzę, że ten najcenniejszy dar należy ofiarować Maryi a dopiero wraz z Nią samemu Bogu, a nie „bezpośrednio” naszemu zbawcy Jezusowi Chrystusowi? Otóż warto zauważyć, że nasze cierpienie ma walor zbawczy jedynie dlatego, że taki walor nadaje mu cierpienie Chrystusa. A więc ma walor zbawczy tylko rozumiane jako uczestnictwo w cierpieniu Chrystusa. Czyli innym słowem, ponieważ jest współcierpieniem. Tradycja Kościoła jest przez wieki jednomyślna w tym, że osobą, która współcierpiała z Jezusem w sposób najbardziej doskonały była Jego Matka. A więc możemy powiedzieć, że właśnie Maryja jest niejako największą „Specjalistką” od współcierpienia w dziejach świata.
Gdy nie mamy ograniczeń finansowych i chcemy ułożyć sobie piękny bukiet kwiatów idziemy do najlepszego ze znanych nam specjalistów. Ponownie czynimy, gdy potrzebujemy wykonać projekt ogrodu czy domu. Gdy chcemy zaprojektować profesjonalną stronę internetową szukamy najlepszego grafika etc. etc. Jeśli chcemy mieć coś w najlepszej jakości, to nie robimy tego sami.
I podobnie jest w tym przypadku. Jeśli naprawdę chcemy, by nasze cierpienie miało prawdziwą wartość, to idziemy z nim do Osoby Maryi i dopiero wraz z nią (to ważne, że nie Ona sama, ale potem idziemy wraz z Nią, bo jak wiadomo pośrednictwo Maryi jest teologiczną pułapką graniczącą z herezją) zanosimy je Bogu. A Ona niejako „po drodze” potrafi niejako przybrać je, zrobić z niego jakby najpiękniejszy bukiet. Przemnożyć jego zbawczą wartość.
I z takiego właśnie powodu zawsze staram się ofiarować swoje cierpienia Maryi. Ona potrafi zawsze je ubogacić. Jakąż miałoby ono wartość przy mojej pysze, mojej grzeszności i słabości...
Taka jest moja duchowość, może dość nietypowa... Cieszę się, że mogę się z Wami dzielić, tym co tkwi głęboko we mnie. Mam nadzieję, że pisałem w miarę jasno, choć rozumiem, że ten wpis należy pewnie do najtrudniejszych z dotychczasowych.
Jestem świeckim magistrem teologii katolickiej sympatyzującym z odradzającym się w Kościele ruchem tradycjonalistycznym. Tematy najbliższe mi na polu teologii, związane w dużej mierze z moją duchowością, to: liturgia (w tym historia liturgii), mariologia i pobożność maryjna, tradycyjna eklezjologia oraz szeroko pojęta tematyka cierpienia w odniesieniu do Ofiary krzyżowej Jezusa Chrystusa. Przez lata zajmowałem się także relacją przesądów do wiary katolickiej.
W życiu zawodowym zajmuję się redakcją i korektą tekstów (jestem również filologiem polskim) oraz pisaniem. Zapraszam na stronę z poradami językowymi, którą wraz ze współpracownikami prowadzę pod adresem JęzykoweDylematy.pl. Ponadto pracuję w serwisie DziennikParafialny.pl. Moje publikacje można odnaleźć w licznych portalach internetowych oraz czasopismach.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Kultura