Śledząc przed niespełna miesiącem [tekst został napisany w grudniu 2006 r.] doniesienia z synodu diecezjalnego, który odbywa się aktualnie w archidiecezji poznańskiej, zaniepokoiły mnie bardzo mocno dwie informacje. Pierwsza dotyczyła obowiązku kościelnych zaręczyn, druga – o wiele poważniejsza – odnosiła się do problemu chrztu dzieci, których rodzice żyją w konkubinacie.
Podczas III Sesji Plenarnej synodu Komisja ds. Sakramentów Świętych i Komisji ds. Liturgii, Muzyki i Śpiewu Kościelnego wydała dokument pt. „Sakramenty Święte”. Oba wymienione problemy zostały poruszone właśnie w tym opracowaniu. Pozwolę sobie rozpocząć od sprawy krótszej, czyli od zaręczyn, by później bardziej szczegółowo oddać się problemowi chrztu.
W punkcie 164. omawianego opracowania czytamy: „Należy zachęcać młodzież, aby sakrament małżeństwa był poprzedzony zaręczynami, które winny odbyć się w gronie rodzinnym na około 6 miesięcy przed ślubem. Zaleca się także podtrzymywanie zwyczaju błogosławieństwa udzielanego młodej parze przez rodziców”.
Warto dodać do tego komentarz księdza doktora Jana Glapiaka, przewodniczącego referatu prawnego i dyscypliny sakramentów Kurii Metropolitalnej w Poznaniu, który stwierdził, że „zwyczaj zaręczyn w gronie rodzinnym ma pomóc w lepszym poznaniu się rodziny narzeczonych oraz przygotowaniu do sakramentu oraz samodzielnego życia w rodzinie”. Jak możemy przeczytać na stronie http://www.kosciol.pl/article.php/20061213100825540, „Zdaniem uczestników synodu czas, który poprzedza małżeństwo jest bardzo istotnym okresem w życiu człowieka. Chcą oni wrócić do znaczącej roli rodziców, rodzeństwa oraz seniorów rodu”. I jeszcze jedno ciekawe zdanie księdza Glapiaka: „Współczesne zaręczyny to romantyczna kolacja we dwoje, podczas której mężczyzna oświadcza się wybrance, a rodzicom tylko oznajmia ten fakt” – i to też się księdzu doktorowi nie podoba.
Pytanie jest jedno: ma to być rzeczywiście jedynie zachęta czy raczej obowiązek? A jeśli zachęta, to jak Kościół poznański zamierza nakłaniać tak, by poskutkowało? Z dokumentu synodu wynika, jakoby miała to być jedynie zachęta, że ostatecznie młodym pozostawi się wolną rękę. Miejmy nadzieję, choć wypowiedzi księdza Glapiaka mogą co najmniej niepokoić. Uważam zresztą, że jeśli pozostanie to na poziomie zachęty, to nikt nie będzie tego praktykował, gdyż propozycja jest najzwyczajniej w świecie... sztuczna.
Chcę podkreślić, że jestem wielkim zwolennikiem błogosławieństwa rodziców udzielanego młodej parze, jestem wielkim zwolennikiem organizowania spotkań rodziców obojga młodych pomiędzy zaręczynami a ślubem (i niech tych spotkań będzie jak najwięcej), ale na litość boską – nie łączmy tego z zaręczynami. Zaręczyny to jedna z chwil, gdy mężczyzna ma okazję zrobić piękną niespodziankę i w ten sposób sprawić niesamowitą radość swojej wybrance. To musi być jego autorski pomysł. Właśnie wtedy zostanie to zapamiętane przez oboje jako jedna z najpiękniejszych chwil w ich życiu (wiem z własnego niedawnego doświadczenia). Nie niszczmy tej spontaniczności. Jeśli zrobimy z tego oficjalną, zaplanowaną uroczystość, to straci swój smak, a w konsekwencji i sens. Oficjalną uroczystością z oficjalnym przyrzeczeniem jest ślub. Dajmy wcześniej młodym szansę, by ich pierwsze „tak” mogło być intymne.
Swoją drogą mam wrażenie, że jest to kolejne działanie Kościoła, który chce naprawiać to, czego naprawiać nie trzeba, zapominając o tym, co najważniejsze. Zamiast skupić się na jeszcze lepszym przygotowaniu młodych do małżeństwa, zamiast skupić się na katechizowaniu dorosłych, całych rodzin... Zamiast robić wszystko, by katecheza w szkole zaczęła mieć naprawdę sens, by wiara młodych była głębsza, ktoś wymyśla wzbudzającą sprzeciw prawie wszystkich sztuczną zasadę, która na dobrą sprawę nic nie wnosi...
A najbardziej bawi mnie ten pomysł z 6 miesiącami przed ślubem. Spotkanie pozaręczynowe służy przecież zazwyczaj także uczynieniu ustaleń w kwestiach ślubu i wesela. Jeśli ktoś zamierza zacząć pół roku przed ślubem, to życzę mu szczęścia! A będzie mu potrzebne...
O ile pomysł z zaręczynami jest po prostu sztuczny i może wzbudzać śmieszność, o tyle drugi problem jest już bardzo poważny i dotyczy samej istoty sakramentu chrztu. Na początek, by nie być posądzonym o żadne nadużycia, cytuję źródła. W punkcie 17. cytowanego także powyżej dokumentu czytamy: „Jeżeli nie ma zupełnej nadziei, że dziecko będzie wychowane po katolicku, chrzest należy odłożyć, powiadamiając rodziców o przyczynie odmowy. Sam brak zawarcia przez rodziców sakramentu małżeństwa nie jest wystarczającym powodem odmowy udzielenia chrztu św. dziecku”. Następnie zostajemy odesłani do Instrukcji dotyczącej chrztu dzieci, których rodzice nie są związani małżeństwem sakramentalnym, która kwestię tę wyjaśnia dokładniej.
W punkcie 5. tejże czytamy: „Jeśli o chrzest swego dziecka proszą rodzice żyjący w konkubinacie (w związku cywilnym lub nawet bez takiego związku), którzy nie mają żadnych przeszkód kanonicznych do zawarcia sakramentalnego związku małżeńskiego należy starać się o doprowadzenie rodziców dziecka do zawarcia sakramentu małżeństwa przed chrztem ich dziecka. (...) Wszystko to jednak musi się odbywać w taki sposób, by nie było przymuszaniem do zawarcia sakramentu małżeństwa. Jakikolwiek bowiem przymus stanowiłby istotną przeszkodę do ważnego zawarcia małżeństwa. (...) W przypadku odmowy zawarcia małżeństwa, jeśli rodzice dziecka mimo takiej postawy praktykują swoją wiarę w tym co jest dla nich możliwe i jest nadzieja, że dziecko będzie wychowane w wierze, należy mu udzielić chrztu żądając na piśmie oświadczenia rodziców chrzestnych, że zobowiązują się w sposób szczególny do troski o chrześcijańskie wychowanie dziecka (...)”. (Zob. http://www.archpoznan.org.pl/serwis/komun/2003/abp/1300.html)
Jedna rzecz mnie w tym zastanawia i wydaje mi się kompletną niekonsekwencją: jak można sądzić, że ktoś, kto DOBROWOLNIE WYBIERA PERMANENTNE ŻYCIE W GRZECHU, może rokować nadzieję na wychowanie dziecka w wierze. Przecież to kompletny idiotyzm! Takie twierdzenie urąga wszelkim zasadom logiki i zdrowego rozsądku. Przecież wiara i Pan Bóg muszą być w życiu na pierwszym miejscu. Tylko wtedy wiara jest autentyczna. A jeśli ktoś zwyczajnie decyduje się na permanentne życie w grzechu, to gdzie on ma Pana Boga? Albo może raczej w czym Go ma?
Z własnego doświadczenia wiem, że zwolennicy chrzczenia każdego, kogo popadnie, najczęściej podnoszą argument, żeby nie odbierać dziecku łaski chrztu. Czemu dziecko ma ponieść konsekwencje tego, że urodziło się w takiej, a nie innej rodzinie? Już na pierwszy rzut oka widać, jak słaby jest to argument. Jeśli wszakże mamy mieć takie podejście, to chrzcijmy wszystkie dzieci, jakie tylko możemy: dzieci muzułmanów, buddystów etc. Co one są winne, że się urodziły w nie naszej religii i nie mogą dostąpić tej wielkiej łaski. W ogóle najlepiej niech ksiądz wyjdzie na ulice i chrzci warunkowo (bo nie wiadomo przecież czy dane dziecko jeszcze nie jest ochrzczone) każde małe dziecko, które mu się nawinie.
Problem jest jednak jeszcze głębszy. Otóż zwolennicy chrzczenia takich dzieci zapominają o jednej rzeczy: mianowicie o tym, że w naszej katolickiej wierze oraz teologii dar, łaska wiąże się zawsze z pewnym związanym z nią zadaniem. Nie jest tak, że ktoś otrzymuje dar, talent i ma prawo go zakopać w ziemi.
Katechizm Kościoła mówi, że chrzest jest jednym z trzech sakramentów, który wyciska na duszy niezatartą pieczęć. To znamię jest niewątpliwie darem Bożym. Jeżeli tak, to jego otrzymanie wiąże się również z pewnymi zadaniami. Jeśli to znamię otrzymuje ktoś, kogo rodzice nie będą w stanie nauczyć (a w przypadku takich, którzy żyją w konkubinacie, nie oszukujmy się: nie będą), jak wypełnić zadania, które nakłada na nich przyjęcie pieczęci, to będą oni w sytuacji gorszej niż gdyby tych zadań do wypełnienia nie otrzymali. Nie nakładajmy na nich na siłę brzemion, których unieść nie mogą.
A jeśli ktoś jeszcze ma wątpliwości, to proponuję przeczytać fragment z Ewangelii Mateusza 22, 1-14, czyli Przypowieść o uczcie królewskiej, która traktuje o czasach eschatycznych. Co z tego, że koleś dostał się na ucztę. Nie miał odpowiedniego stroju, to i tak wyleciał. Co z tego, że mają pieczęć; nie wypełnią zadań: „Na razie”!
Poza tym przyjmowanie do Kościoła takich ludzi, którzy zupełnie nie rokują na przyszłość nic dobrego, jest autodestruktywne. Moim zdaniem Ci, którzy postulują by chrzcić i wprowadzać do Kościoła byle kogo, najzwyczajniej w świecie Kościoła nie szanują ani nie kochają. Przyczyniają się do jego ośmieszania się w świecie. Nachrzczą tysiące ludzi, którzy potem będą przecież dawać przed światem świadectwo. A jakie będzie ich świadectwo? Odpowiedzcie sobie Państwo sami...
----
Tekst został napisany w grudniu 2006 r. i został opublikowany na starej stronie lubelskiego KoLibra, który dziś już nie istnieje. Uznałem, że tekst jest na tyle rzetelny i istotny, iż powinien mieć na stałe swoje miejsce w sieci.
Jestem świeckim magistrem teologii katolickiej sympatyzującym z odradzającym się w Kościele ruchem tradycjonalistycznym. Tematy najbliższe mi na polu teologii, związane w dużej mierze z moją duchowością, to: liturgia (w tym historia liturgii), mariologia i pobożność maryjna, tradycyjna eklezjologia oraz szeroko pojęta tematyka cierpienia w odniesieniu do Ofiary krzyżowej Jezusa Chrystusa. Przez lata zajmowałem się także relacją przesądów do wiary katolickiej.
W życiu zawodowym zajmuję się redakcją i korektą tekstów (jestem również filologiem polskim) oraz pisaniem. Zapraszam na stronę z poradami językowymi, którą wraz ze współpracownikami prowadzę pod adresem JęzykoweDylematy.pl. Ponadto pracuję w serwisie DziennikParafialny.pl. Moje publikacje można odnaleźć w licznych portalach internetowych oraz czasopismach.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Kultura