fot.Berthold Werner
fot.Berthold Werner
PawelRakowski1985 PawelRakowski1985
344
BLOG

Idź, Izmaelu, do śnieżnego Kanaanu - u stóp góry Synaj

PawelRakowski1985 PawelRakowski1985 Religia Obserwuj temat Obserwuj notkę 5

Jeśli lubisz moje teksty udostępnij i polub mnie na Facebooku

Zdejmij sandały, albowiem jest to ziemia święta, powiedział Mojżeszowi głos z krzewu gorejącego w cieniu góry Horeb na wzgórzach Synaju. Były książę Egiptu zapytał o imię tego nadnaturalnego zjawiska, na co głos odpowiedział – JESTEM (hebr. Jod-Het-Waw-Het) Bogiem Abrahama, Izaaka, Jakuba.

Od zdławienia rebelii żydowskiej w Judei (w II wieku n.e.) zaginął prawidłowy przekaz wymawiania imienia JESTEM – zresztą i tak zakazanego do wypowiadania. Na co dzień Żydzi używają określeń: Adonai, Haszem czy Ell(oh) – które w pokrewnym języku arabskim zamienia się na All(ah). Objawienie imienia JESTEM, wedle judaizmu, miało miejsce na pustyni, tak aby żaden naród nie przywłaszczył sobie tego zaszczytu, a jak podaje Księga Wyjścia, Prawo (hebr. Tora) ówcześnie nadane obowiązuje niezmiennie wszystkie pokolenia Izraela po wsze czasy.

„Tradycyjna” góra Horeb, zwana też Synajem, znajduje się na półwyspie Synaj, który jest we władaniu Egiptu – najpoważniejszego państwa arabskiego, z potężną armią, ośrodkiem myśli islamskiej i bogatą kulturą narodową. Egipt (arab. Masir, czyli Wschód, choć historyczna nazwa to Kopt) jest geopolitycznym fenomenem, albowiem w każdej inkarnacji polityczno-kulturowej (faraońskiej, greckiej, rzymskiej, bizantyjskiej, islamskiej, panarabskiej) odgrywa kluczową i niezbędną rolę dla światowego ładu i porządku. Chociaż coraz częściej się słyszy, że tym właściwym miejscem, w którym Mojżesz otrzymał Prawo, była góra przy Zatoce Akaba lub wzgórze na terytorium dzisiejszej Arabii Saudyjskiej – Jabal Al-Alla (pol. góra Boga), przy której znaleziono dwanaście kopców, a nawet jakieś ślady srebra i złota (czyżby ze złotego cielca?).

Jednak jest mocno wątpliwe, aby Saudowie zabiegali o uznanie Jabal Al-Alla za biblijną górę Synaj. Chociaż wyjście Żydów z Egiptu jest opisywane w Koranie, to Dom Saudów doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że tradycji nie wolno dezawuować, albowiem raz nadgryziony religijny układ kostny prędzej czy później się zawali, tak jak to ma miejsce z chrześcijaństwem. Islam „przyzwyczaił” się do utożsamiania biblijnego Horebu z Synajem, u podnóża którego powstał klasztor św. Katarzyny w okresie bizantyjskim. To w tym klasztorze znajdował się słynny Kodeks Synajski – jeden z najstarszych zbiorów ksiąg biblijnych, w którym wedle „orientalnych” plotek brakuje w Ewangeliach opisów zmartwychwstania Jezusa. A te, zdaniem muzułmanów, nie mogły się znaleźć w tych starożytnych manuskryptach, albowiem żadnego ukrzyżowania nie było, gdyż Allah wziął Jezusa do nieba (arab. Issa). Wedle wykładni sunnickiego islamu, Issa powróci na iglicy meczetu Umajjadów (dawnej Bazyliki św. Jana Chrzciciela) w Damaszku, połamie wszystkie krzyże (jako że nigdy nie nauczał, że jest Bogiem) i powybija wszystkie wieprze (bo nigdy nie złamał prawa – żydowska halacha i islamski szariat to prawie to samo). Następnie Issa stoczy zwycięski bój z jednookim Antychrystem (arab. Dajjal) w mieście Lydda (Lod w Izraelu), ożeni się, będzie miał dzieci i będzie panować przez 40 lat. Następnie umrze jak każdy człowiek, a grób dla proroka Issy już jest dawno przygotowany w Medynie – tuż obok grobu Mahometa.

Przyleciałem na półwysep Synaj, który jest mekką współczesnej turystyki (plaża, morze, baseny i inne atrakcje przyprawiają o zawrót głowy i permanentną zgagę), aby wejść w sandałach na szczyt, jak Arabowie nazywają górę Mojżesza (arab. Jabal Al-Musa). Tradycja żydowska mówi, każde następne pokolenie licząc od tego, które otrzymało Prawo, jest coraz słabsze i bardziej zdemoralizowane. Coś w tym jest, albowiem drobna wspinaczka bez obuwia wydawała mi się wyczynem ponad moje możliwości. A przecież zaledwie 95 lat temu nasi pradziadowie ganiali się (w większości pieszo i czasami bez butów) z bolszewikami od Dniepru do Wisły i z powrotem nad Dźwinę i Zbrucz. Zatrzymałem się w odizolowanym ośrodku wypoczynkowym, w którym intrygował mnie widok nieodległej wysepki położonej na Morzu Czerwonym, tym samym, które rozstąpiło się przed Mojżeszem i jego zwiewającymi przed byłymi panami niewolnikami (chociaż tekst żydowski mówi o Morzu Trzcin, a Morze Czerwone to jeden z wielu błędów tłumaczeniowych). Po konsultacjach z miejscowymi moje przypuszczenia potwierdziły się – była to cieśnina Tirana, winowajczyni lania, jakie odebrał świat arabski od Żydów w 1967 roku. Klęska w ciągu 6 dni doprowadziła prezydenta Egiptu Gamela Abdel Nasera do zawału, a jego śmierć zakończyła okres arabskiego modernizmu i nacjonalizmu, który został zastąpiony islamskim integryzmem. Era Nasera stanowiła historyczną szansę powrotu ziemi od Nilu do Eufratu (Lewantu) do kultury zachodniej (z pewnymi uwarunkowaniami), tak jak to było w starożytności.

Za Tiraną widać skrawki piaszczystej ziemi Arabii Saudyjskiej. Rozmyślałem, czy tędy maszerował św. Paweł (arab. Bulos), który, jak podają Dzieje Apostolskie, spod z Damaszku udał się na kilka lat do Arabii, aby ochłonąć z przeżytych wrażeń.

Siedząc na tarasie z widokiem na Tiranę, zastanawiałem się, jak miejscowi, którzy stanowią około 80% gości, patrzą na przybyszów z Północy. Egipcjanie byli zaaferowani wypoczynkiem w swoich licznych rodzinnych kolektywach i nie wykazywali jakiejkolwiek chęci interakcji z turystami. Zapytałem Ismaila, pracownika bufetu hotelowego, jak oni widzą turystów. – Jesteśmy mocno wami zdegustowani. Zobacz, że słuchamy muzyki arabskiej, oglądamy arabskie filmy. Z Europy, z Ameryki nie ma dla nas nic ciekawego. – Myślisz, że żyjemy jak świnie? – zapytałem. – Nie wszyscy, ale w większości tak. Żyjecie jak świnie – potwierdził. – Ale to, co widzisz, to nie chrześcijaństwo, ponieważ w aspekcie społecznym islam i chrześcijaństwo są tym samym – odpowiedziałem. – Wiem o tym. Znam Koptów i oni nie żyją tak, jak wy w Europie czy w Rosji.

Po tej, wcale dla mnie nienowej i niezaskakującej opinii, zastanawiałem się, dlaczego dyskurs medialny o islamie jest zapętlony wokół ekspansji religii Mahometa i współczesnego odrodzenia się fundamentalizmu, a całkowicie pomija kryzysową kondycję islamu na przełomie XIX i XX wieku. A przecież do końca Wielkiej Wojny prawie wszystkie ziemie muzułmańskie znalazły się w rękach europejskich, a islam się cofał na peryferia myśli, kultury i życia społecznego. Bagdad, Kair czy Damaszek zamieniały się w miasta frywolne, a nowa idea na tych ziemiach – panarabizm – ograniczał religie na rzecz nowoczesnych przemian i rozwiązań politycznych. Burki, dzisiaj zdobywające przestrzenie Paryża, Brukseli czy Londynu, do końca lat 60. XX wieku były widywane tylko na marginalnych obszarach Lewantu i traktowane jako relikt przeszłości i ciekawostka folklorystyczna. Teolodzy muzułmańscy, których uwiódł duch nowoczesności, domagali się wytworzenia kolejnej, adekwatnej do nowych czasów liberalnej doktryny szariatu. Po wielu sporach i dyskusjach zdecydowano, żeby tego nie robić. I zadziałało. Muzułmanie wrócili do religii – w przeciwieństwie do katolików, którym Kościół rzymski przychyla nieba w każdej obyczajowej zachciance, w imię „ratowania tego, co się da”.

Czym prędzej organizuję sobie wyjazd na górę Synaj. Przewodnikiem wyprawy był dobrze mówiący po polsku Kopt z Aleksandrii, Jahija (pierwowzór imienia Jan). Po kilku godzinach jazdy w iście egipskich ciemnościach spośród piasków i pagórków wyłonił się solidny kompleks wojskowy. Konwój autobusów wypełnionych turystami został zatrzymany, a szoferzy musieli powoli przejechać, bacznie obserwowani przez żołnierzy. Widać było, że niektórzy mundurowi zostali odciągnięci od sochy (podstawowego, lecz starożytnego narzędzia rolniczego w dolinie Nilu) lub pastwisk z kozami, jednak byli też tacy, którzy wzbudzali zaufanie co do ich obycia z rzemiosłem wojennym.

Po chwili busik zatrzymał się u podnóża infrastruktury turystycznej klasztoru św. Katarzyny. Kawiarenka, szereg murowanych domków, trochę kramików z dewocjonaliami, ale nie obraziłem się na ten kicz dla turystów. Tak musi być, chociaż w myślach wróciłem do miejsca, którego już nie ma – wioski Malula pod Damaszkiem, zgładzonej przez bydlaków z Al-Nusra (wspieranych m.in. przez USA). Malula była ostatnim miejscem, w którym mówiono dialektem zachodnioaramejskim, takim jak w Ziemi Świętej za czasów Chrystusa. Był tam potężny kompleks różnych klasztorów, starożytnych kościołów i kaplic. Teraz to już przeszłość, a ja rozpaczam po tamtych syryjskich pejzażach i smakach.

W dolinie u podnóża góry Synaj przycupnęło miasteczko koptyjskie, które spało, ale radował widok wojska egipskiego chroniącego tę przestrzeń. Z naszego konwoju wyłoniło się mrowie obywateli z byłych Sowietów – jakoś grażdanie „cywilizowanych”, leżących na zachód od Odry i Nysy państewek, nie opuszczają plaż i barów, aby zawitać pod Horeb. Kolektyw karnie piął się po szlaku, świecąc sobie latarkami pod nogi na kamienie zapaskudzone wielbłądzim bobkami. – Żeby wejść na górę, potrzebujemy beduińskiego przewodnika, taki wymóg ministerstwa – mówi Jahija. Po chwili prowadził nas wysoki jak na Semitę nomada. W drodze na szczyt mijaliśmy kapliczki ustawione przy starożytnym szlaku pielgrzymim. Na którymś z postojów spróbowałem porozmawiać z przewodnikiem. Niestety, nie udało się – bariera językowa.

Na szczycie góry, na którą zstąpiła Szechina (pol. Chwała Pańska), naszły mnie refleksje na temat czasu i miejsca, w którym się znajdowałem. Kto teraz wypełnia Prawo? – zadumałem się. Żydzi ortodoksyjni pogrążeni są w Talmudzie napisanym w Iraku 600 lat po Chrystusie (chociaż uważają, że jest to Tora ustna, dana w tym samym czasie, co pięcioksiąg biblijny). Chrześcijanie… tych już nie ma, a na pewno nie w Europie. Pozostaje islam, który wypełnia większość nakazów boskich, przynajmniej w ich społecznym zakresie. A przecież ład i porządek społeczny w Polsce 100-120 lat temu był identyczny jak obecnie na ziemiach muzułmańskich. I wtedy, pomimo braku państwa, Polacy zakłócali dobry sen i samopoczucie carów moskiewskich czy Bismarcka.

Po wschodzie słońca skierowaliśmy się na dół i, wymęczeni, konsumowaliśmy niezbyt smaczny prowiant zabrany z hotelu. Około jedenastej ustawiliśmy się u wrót klasztoru.

– Przez wieki mnisi stąd w ogóle nie wychodzili. Teraz już wychodzą. Klasztor został wybudowany przez cesarza Justyniana I w miejscu kaplicy zbudowanej przez cesarzową Helenę. Przez cały czas miał problemy z najazdami pogańskich Beduinów. Tak więc, jak Bizancjum wycofywało się stąd pod naporem Arabów, władze klasztoru wysłały pismo do Medyny z prośbą o ochronę. Wedle legendy sam Mahomet miał im wystawić gwarancję na piśmie. Ale, jak wiadomo, Mahomet nie potrafił pisać, tak więc najprawdopodobniej któryś z późniejszych kalifów wydał gwarancję, że ten klasztor jest pod jego osobistą ochroną. Dlatego też w znajduje się w nim minaret jako symbol pokoju i harmonii pomiędzy muzułmanami i chrześcijanami – opowiadał Kopt.

Wchodząc do klasztoru, który miał kilka ganków, myślałem nad tym, co powiedział przewodnik. W pewien sposób ujął istotę arabskiego podboju Lewantu. Rzadko kiedy wspomina się o tym, że bramy Damaszku czy Jeruzalem zostały otworzone przed hufcami arabskimi, ponieważ semiccy mieszkańcy tych ziem (w większości chrześcijanie) mieli dosyć panowania Rzymu (Bizancjum w historiografii arabskiej określa się jako Rzym), kultury greckiej, a w swoich kuzynach Arabach widzieli większą szansę na spokój i pokój. Tworzenie imperium islamu nie przypominało najazdu Mongołów, po których zostawały tylko piramidy szkieletów i zgliszcza. Do podbicia Lewantu i Sasanidów wystarczyły dwie bitwy. Ziemie semickie i perskie przeszły pod islam gładko i praktycznie od razu stały się centrum nowego imperium. Nie wolno zapomnieć też o tym, że chrześcijanie, żydzi i sabatejczycy (kimkolwiek oni byli; pod tą nazwę podczepili się m.in. zaratustrianie) w pierwszej fazie nie byli zmuszani do konwersji na islam i mieli prawa, których kalifowie rygorystycznie przestrzegali. Podbój Indii już miał inne oblicze – tam islam napotkał religię politeistyczną, a więc pogańską. A islam, jak mówił Mahomet, nie jest jego religią, lecz Abrahama (Ibrahima), Mojżesza (Musy), Dawida (Dauda), Jezusa (Issy). Owi prorocy, zdaniem muzułmanów, mieli takie samo przesłanie jak Mahomet, czyli monoteizm (arab. tawhid).

Issa, wedle islamu, był niepokalanie poczęty (niech lewacy z tego zadrwią, to kultury i szacunku nauczą ich muzułmanie) i głosił przesłanie pokoju, ewangelię (arab. Indżil), w której nie było mowy o boskiej naturze czy ukrzyżowaniu. To już dopisał św. Paweł, który ponosi odpowiedzialność za wypaczenie księgi proroka Issy. Tak samo Żydzi, wedle dialektyki islamu, pozmieniali swoje pisma (arab. turah), chociaż w tym są lepsi od chrześcijan, że nie zrobili człowieka bogiem, nie czczą obrazów oraz przestrzegają zakazów kulinarnych. Zresztą w nauce przed-postmodernistycznej i przedsoborowej pogląd, jakoby islam jest tworem żydowskim, był mocno zakorzeniony. Wspominają o tym Henryk Rolicki czy Feliks Koneczny, którzy całkiem logicznie wywodzą, że islam to jest żydowskie prawo w formie przyswajalnej dla narodów (hebr. goim).

W pismach żydowskich chrześcijanie uchodzą za bałwochwalców, pogan, i jest szereg inwektyw pod naszym adresem, których nie ma odnośnie do muzułmanów, których określa się jako Izmaelitów (czyli potomków Izmaela – starszego syna Abrahama), a więc braci. Zdaniem współcześnie wyklętej nauki, islam był taranem żydowskim, który miał zniszczyć znienawidzony na wieki Rzym i stworzyć korzystne warunki do życia dla Izraelitów aż do nadejścia jednego z dwóch Mesjaszy (Mesjasz syn Dawida i Mesjasz syn Józefa). Wspominał o tym wielki żydowski uczony Majmonides, który sam oficjalnie przeszedł na islam i był medykiem Saladyna (pogromcy krzyżowców): że Izmaelici i bałwochwalcy poprzez swoje błędne nauki przygotowują świat na przyjście żydowskiego Mesjasza. Czas pojawienia się islamu też nie był przypadkowy. Pierwsze wieki po Chrystusie to okres burzliwych sporów w Kościele odnośnie do natury Chrystusa. Lewant, który już od wieków był zaznajomiony z monoteizmem żydowskim, na który zresztą nakładały się misje apostolskie, nie chciał zaakceptować grecko-rzymskich dywagacji o podwójnej naturze Chrystusa (boskiej i ludzkiej). Islam niejako rozwiązał ten dylemat, oferując adekwatny dla semickiego rozumienia i logiki wariant – Jezus był wielkim prorokiem (najczęściej wymienianym w Koranie), ale tylko człowiekiem, który powróci w czasie największego ucisku muzułmanów, aby pokonać armie Goga i Magoga.

W klasztorze znajduje się grób św. Katarzyny, a także krzew, który płonął w trakcie dysputy Boga z Mojżeszem. Usiadłem na schodkach klasztornych naprzeciw tego krzewu. Grupy muzułmanów i obywatele byłej Bolszewii robiły sobie zdjęcia. Dostrzegłem młodych Polaków – strój za krótki, fryzury jak ptasie gniazda, gdzieniegdzie obrzydliwe tatuaże. Twarze naburmuszone, że miast leżeć na plaży, chodzi się po reliktach minionej tożsamości. Gospadi pamiłuj!, burknąłem na ten widok.

Po chwili zaczepił mnie zakonnik z tego klasztoru. – Skąd jesteś? – zapytał mnie po angielsku. – Z Polski – odpowiedziałem. – Polska… – westchnął duchowny. – To święty kraj – oznajmił stanowczo. Na to stwierdzenie powróciły wspomnienia z Syrii. To samo mówił mi mnich koptyjski w Damaszku. Podziękowałem za te słowa, które być może były emanacją pewnej prawdy.

Wychodząc z klasztoru i kierując się do busika, czułem na karku żar z nieba, a stopy bolały mnie od nierównej i wyboistej kamiennej nawierzchni. Usiadłem na ławeczce i obserwowałem beduińskich chłopców poganiających osiołka. To stąd wyruszyli Izraelici na podbój Kanaan (Ziemi Świętej). Niewiele się tu zmieniło.

W cieniu drzewka palmowego doszedłem do wniosku, że współcześni imigranci islamscy są niczym starożytni Izraelici – tłuszczą pobudzoną obietnicą krain „mlekiem i miodem” płynących, niezatrzymywaną przez cały słaby, geriatryczny kontynent. Tak jak Izraelici, „przychodźcy” mają pustynną moralność w sercach, siłę i młodość w mięśniach oraz wiedzą, że idą na/po ziemie pogan, których, jak mówi Pismo, „czyny i bożki są obrzydliwe dla JESTEM”. Księga Jozuego przypomina, że pustynni najeźdźcy otrzymali Kanaan, w którym studnie były przez nich nie kopane, winnice przez nich nie sadzone, miasta przez nich nie budowane – po trupach Amorytów, Edomitów, Moabitów. Idź, Izmaelu, do śnieżnego Kanaanu i strąć ich bogów, bo czynią plugastwa – rozmyślam w duchu Starego Testamentu przed odjazdem spod domniemanej biblijnej góry Synaj. A przecież jeden z hadisów (opowieści o życiu i czynach proroka stanowiących świętą tradycję – tzw. sunnę) prorokuje, że „renesans” islamu przyjdzie z kraju, w którym pada śnieg.

Jeśli lubisz moje teksty udostępnij i polub mnie na Facebooku

Tekst pierwotnie ukazał się w Kurierze Wnet

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Społeczeństwo