PawelRakowski1985 PawelRakowski1985
21149
BLOG

Patrz, Ukraino, na dzieło twoich gierojów - na planie "Wołynia"

PawelRakowski1985 PawelRakowski1985 Historia Obserwuj temat Obserwuj notkę 4

Jeśli lubisz moje teksty udostępnij i polub mnie na Facebooku

Chłodny poranek w podskierniewickim miasteczku – Bolimowie. Przy rynku stoi kościółek, który swym wdziękiem przypomina świątynie na wschodnich rubieżach. Pośród tłumu przeciskam się do środka. Następuje odliczanie z megafonu, szybkie stuknięcie klapsa i rozlega się przeraźliwy krzyk: – Bandery! Tumult, morze krwi i zbrodni. Tak Wojciech Smarzowski przedstawił w swoim najnowszym filmie tragiczny 11 lipca 1943 na Wołyniu.

W majowo-czerwcowe upalne dni Wojciech Smarzowski kończył w okolicach Skierniewic swój najnowszy film pod wciąż roboczym tytułem „Wołyń”. Zostałem zaproszony na dokręcanie kilku brakujących scen. Produkcja, nim trafiła do kin, wykazała absurd naszych czasów. Na Wołyniu i w Małopolsce Wschodniej ukraińscy nacjonaliści wymordowali (najczęściej w straszliwy sposób) kilkaset tysięcy Polaków. Okazuje się, że dla niektórych lepiej, żeby taki film nigdy nie powstał. Dlaczego? Nie wiadomo. Są różne domysły, ale nie można jednoznacznie stwierdzić, czy oponenci prawdy o zbrodniczej działalności OUN-UPA są tylko niedouczeni, czy to świadomi szkodnicy i zdrajcy. Słyszy się, że to nie jest dobry czas albo, o zgrozo!, że to pogorszy relacje z naddnieprzańskim projektem politycznym lub że prawda o UPA działa na korzyść Moskwy. I najczęściej głoszą to ludzie, którzy w publicznym dyskursie wyznają, że jedynie prawda wyzwala i tworzy solidne oraz trwale fundamenty na przyszłość.

Podekscytowany tym, że w końcu prawda trafi do masowego odbiorcy, wyczekiwałem filmowej przygody. Przed 6 rano znalazłem się w Bolimowie – sennym miasteczku, które doświadczyło gigantycznego ataku gazowego w trakcie walk niemiecko-rosyjskich w czasie Wielkiej Wojny. Pomimo wczesnej pory rynek i okolice barokowego kościoła były wypełnione ludźmi – jedni w strojach współczesnych, drudzy w historycznych – długich sukienkach, chustach na głowach, a także wiejskiej ruskiej czerni – wełnianych czapach i kamizelkach. Obserwuję statystów, którzy prawdopodobnie nie spali w nocy, albowiem charakteryzacja i kostiumy to kilka godzin żmudnej pracy. Porażające jest to, że tak właśnie ludzie wtedy wyglądali i że czuję pewnego rodzaju przeniesienie wizualne do tamtej straszliwej epoki. Pośród statystów przeważali starcy, kobiety i dzieci. Kobiety ubrane tak, jak Pismo nakazuje; widać, jaką długą drogę donikąd odbyliśmy, skoro z Arabii musi nadejść napomnienie.

Kręciłem się wokół, aż spotkałem producenta filmu Andrzeja Połcia. Czyli są ludzie wcześniej wstający niż radiowcy! Witam się z producentem, który od razu fachowo instruuje mnie, gdzie mogę stać, aby nie wpaść w kadr w trakcie pracy filmowców. – Będziemy kręcić atak banderowców na kościół 11 lipca 1943 roku. Oczywiście w filmie nie mówimy, że chodzi o Kisielin, ale całą dokumentację historyczną do tej sceny oparliśmy właśnie na wydarzeniach w tej miejscowości – objaśnia Połeć. Słuchając go, obserwowałem cały kolektyw potężnej ekipy, pracujący systematycznie niczym maszyna, w której każdy trybik jest należycie dopasowany. Kiedy potrzeba światła lub dymu albo charakteryzacja szwankuje, momentalnie pojawia się odpowiedni człowiek na odpowiednim miejscu. Pośród tłumu wykonującego różne czynności wypatrywałem twórcy projektu, Wojciecha Smarzowskiego, który nie tylko reżyseruje film, ale jest też jego scenarzystą. Miejsce, w którym twórca „Drogówki” i operator oglądają sceny na ekranie, nazywa się w języku filmowców mordor. W kościele ów mordor został ulokowany w bocznej kaplicy, ale raz na jakiś czas Smarzowski wychodził z niego i rozglądał się po kościele. Nic nie mówił, tylko patrzył. Od ustawiania statystów i organizacji kadru był drugi reżyser, który po którejś z prób ujęcia przypomniał dzieciom o zachowaniu powagi, ponieważ mają być przerażone, a nie roześmiane, kiedy Ukraińcy z widłami i siekierami wpadają, by je zabijać.

Parominutowa scena kręcona przez kilka godzin była przejmująca – w trakcie kazania ksiądz (w tej roli Ireneusz Czop) nawoływał Polaków do tworzenia samoobrony: – To jest nasza, polska ziemia; wymordują was! – grzmiał z ambony. Nim skończył, rozległ się krzyk – Bandery!, czyli że banderowcy tu są, i wybuchł granat, rozrywając ludzi w tylnych rzędach i demolując kościół. Po kilkunastu próbach i kilku ujęciach nastała przerwa obiadowa.

Statyści otrzymali zupę regeneracyjną z wkładką. Zostałem zaproszony do kuchni polowej ekipy filmowej, przy której już stali sprytni statyści w odzieniu banderowców. Wywołało to u mnie naturalny niepokój – nie tylko o to, czy przez tych cwaniaków starczy kotletów, ale banderowcy to wróg śmiertelny (obok brunatnych, czerwonych i szaulisów), a ich imiona powinny być zapomniane na wieczność. Tymczasem teraz wypada mi jeść kapuśniak ramię w ramię z sotnią UPA. Wyglądają tak, jak sobie ich wyobrażałem, tyle tylko, że tutaj są poprzebierani chłopaki z Łódzkiego, a wyglądają jak z Małopolski Wschodniej. Widać – jedna krew i jeden naród, czy to się komuś podoba, czy nie. Jednak z drugim daniem wędruję już do „cywilów”.

Po posiłku udałem się przed kościół, pod którym zgromadzili się mieszkańcy Bolimowa. Emerytki gromko oceniały swoje sąsiadki i przyjaciółki statystujące w filmie. Szybko zaczęły jednak wymieniać się spostrzeżeniami, w których serialach widziały kręcących się aktorów – Ireneusza Czopa i Adriana Zarembę, grającego Antka Wilka, podoficera AK, postać nad wyraz tragiczną, albowiem wszystko, co robił ten bohater, było napiętnowane niepowodzeniem – asystowanie delegatowi Rządu Londyńskiego, którego Ukraińcy rozerwali końmi, wysadzanie niemieckich pociągów, z czego korzyść mieli tylko Sowieci, i ukrywanie się nie tylko przed Niemcami, ale przede wszystkim przed banderowcami. Postać grana przez Zarembę obrazuje dramat polskiego podziemia, które na ziemiach południowo-wschodnich miało trzech głównych wrogów i było niezdolne do obrony ludności polskiej.

Dla wielu polskich środowisk narracja zbrodni na Wschodzie rozpoczyna się z chwilą wybuchu wojny, marginalizują przy tym nastroje Ukraińców, którym nie w smak było żyć w Polsce, tym bardziej, że policyjny knut znacznie częściej spadał na ich karki niż polskie. Film „Wołyń” zaczyna się wiosną 1939 roku, podczas wesela polsko-ukraińskiego, i zarysowuje obraz napięć społecznych istniejących w Wolnej i Niepodległej. Następnie śledzimy losy topniejącego grona bohaterów od kampanii wrześniowej (i pierwszych mordów dokonywanych przez Ukraińców) przez okupację sowiecką (wywózki na Sybir), okupację niemiecką, zbrodnie i próby odwetu, aż do ponownego wejścia Sowietów i wysiedlenia tych nielicznych pozostałych za Bug. Oczywiście w filmie będziemy mieli też i wielką miłość. W ogóle twórcy filmu twierdzą, że Wołyń jest filmem o miłości.

Następnego dnia z dworca w Skierniewicach odbiera mnie samochód filmowy i ponownie jadę do Bolimowa. W trakcie krótkiej drogi szofer opowiada szereg anegdot z barwnego życia filmowego. Znalazłem się znowu pod kościołem bolimowskim. Wnętrze świątyni przedstawiało obraz jak po wybuchu granatu. Dym, kurz, skrawki ludzkich wnętrzności, ciecz imitującą krew niczym w najlepszym horrorze, z tą różnicą, że odtwarzano rzeczywiste zdarzenia. Przy wejściu leżą laleczki w kawałkach, między które wkomponowano postaci małych dziewczynek z kończynami ucharakteryzowanymi na porozrywane. Po jednej stronie na ławkach siedzą żywi, ale mocno pokiereszowani starsi ludzie, ściskający w rękach różańce i książeczki do nabożeństwa. Plecami do nich stoi Adrian Zaremba. Kilka prób i akcja – banderowcy ponownie wpadają do kościoła i rąbią nożami, widłami i toporami całkowicie bezradnych i bez walki poddających się śmierci starców i dzieci. Jedyny, który się broni, to Zaremba. Scena była powtarzana kilkakrotnie i za każdym razem mroziła krew w żyłach. Jeśli takie wrażenie robiła na mnie, obserwatorze planu filmowego, to widza w kinie wgniecie w fotel. Ale wiadomo, takie są filmy Smarzowskiego – pełne realizmu i naturalizmu. Pytanie tylko, czy miejscowy proboszcz nie będzie się awanturował, jeśli ekipa nie wysprząta należycie kościoła. – O to nie trzeba się martwić, proboszcz własnego kościoła nie pozna, tak go wypucujemy – zapewnili filmowcy i słowa dotrzymali.

Patrząc na tę rzeź, zastanawiałem się czy ludobójstwo na Wołyniu i w Małopolsce Wschodniej musiało się wydarzyć? Jeśli odczytuje się historię relacji polsko-ukraińskich taką, jaką ona była, a nie jak naiwne środowiska sobie ją wyobrażały, to widać że zbrodnie ukraińskie w latach 1939–48 (do Akcji Wisła) stanowiły element stałego procesu wyniszczania polskości, przez Ukrainę uważanej za głównego wroga. Tak było za Chmielnickiego, hajdamaków, rewolucji na Prawobrzeżu w latach 1917–20, wojny o Lwów w 1918–19 i tak samo było w trakcie ostatniego światowego konfliktu. Po wojnie z Sowietami i ustaleniu granic wschodnich, wewnątrz odrodzonego państwa polskiego znalazło się 4–5 milionów Ukraińców, w większości świadomych narodowo i zdecydowanie wrogich Polsce i polskości. Tym samym nie może dziwić ich szeroko zakrojony opór, tradycyjne knowania z Berlinem lub Moskwą oraz terror ukraińskich nacjonalistów wymierzony w polskie porządki, jak i pacyfikacje prowadzone przez wojsko i policję. Pytaniem podstawowym jest, czy organa bezpieczeństwa II RP zdawały sobie sprawę, że w razie upadku państwa Ukraińcy będą dokonywać czystek etnicznych?

Banderowcy wykazali się przy tym o wiele większą dojrzałością polityczną niż nasi decydenci, którym udała się jedynie rejterada z kraju we Wrześniu. Ukraińcy wiedzieli, że nie może powtórzyć się sytuacja z lat 1918–19, kiedy to pomieszanie etniczne krainy uniemożliwiało jakąkolwiek separację. Tym samym Bandera, Melnyk i inni zbrodniarze uruchomili proces ludobójstwa Polaków na ich – ich zdaniem –Ukrainie, która, w przeciwieństwie do założeń hajdamaków, nie miała zaczynać się na Słuczy, lecz wpychała się aż za San do Gorlic i za Bug do Białej Podlaskiej. UPA z iście wojskową logiką oszacowała, iż jej walka z nadciągającymi Sowietami nie może odbywać się z polską ludnością na tyłach. A do mordowania Polaków nie trzeba było zbytnio nikogo zachęcać w okupacyjnych warunkach. Bestialskie metody skutecznie paraliżowały i w miejsce dawnej pogardy wobec żywiołu ukraińskiego pojawił się w polskich duszach strach. Dzikość oprawców doskonale obrazuje scena triumfalnego przewożenia porąbanych Polaków na furmance przez sotnię UPA, radującą się ze swojego męstwa i wiwatującą pośród strzałów (amunicji nie marnowali na Polaków) i okrzyków: „slava Ukrainie, gierojom slava!”. Tak, Ukraino, patrz na dzieło twoich gierojów; może to pozwoli obalić twojego krwawego cielca – myślę sobie, oglądając zrekonstruowaną rzeźnię.

Ale nie można mieć pretensji do wilka o jego naturę, lecz domagać się odpowiedzi, dlaczego 11 lipca 1943 rzekomo najlepsza konspiracja okupowanej Europy nie tylko nie wiedziała nic o ukraińskich planach na Wołyniu, ale też była całkowicie niezdolna do obrony mordowanej przez okupantów ludności polskiej? – Gdzie wy byliście jak nas rąbali? – pyta oficera AK główna bohaterka filmu, Zosia Głowacka, grana przez debiutującą na wielkim ekranie Michalinę Łabacz.

Niewątpliwą stratą dla filmu jest to, że z braku środków finansowych nie został w nim uwzględniony wątek Przebraża – polskiej miejscowości, która miesiącami odpierała wściekłe ataki Ukraińców, niekiedy przy pomocy Sowietów. A może dlatego, że bystrzejszy widz doszedłby do wniosków, do których od 1989 roku nie powinno się nad Wisłą dochodzić?

Następne sceny były kręcone w puszczy bolimowskiej. Miałem stawić się na Dworcu Zachodnim na samochód filmowy. Czekaliśmy na dwóch ukraińskich aktorów, a niestety autobus ze Lwowa przyjechał spóźniony. – Kiedyś pociągi ze Lwowa do stolicy jeździły 3 godziny. Komu to przeszkadzało? – mówię do Adriana Zaremby, z którym czekaliśmy na spóźnialskich. Krótka rozmowa z aktorem uświadomiła mi, że artyści to inny gatunek ludzki – tubalny głos i wyrazista mimika.– Ten film był bardzo czasochłonny – zdjęcia trwały prawie 2 lata. Niewątpliwie „Wołyń” jest bardzo potrzebny. Opowiada o czasach ekstremalnych, w których ciężko doszukać się jakiegoś człowieczeństwa, ale ono w filmie się pojawia. Dużo w nim emocji, wyzwanie warsztatowe oraz, myślę, ważny etap w mojej karierze – mówił w busiku Zaremba.

Wreszcie pojawili się Ukraińcy (w tym główny bohater ukraiński, Wasyl Wasilik grający Petra – miłość Zosi) i w wesołych nastrojach udaliśmy się na niewesołe zdjęcia – rozstrzeliwanie Żydów przez policję ukraińską po zajęciu Wołynia przez Niemców latem 1941 roku. Po drodze aktorzy wymieniali się spostrzeżeniami dotyczącymi życia w ich branży. – Czy ona jest taka sama w życiu, czy tylko gra taką postać? – pytał Wasilik Zaremby o koleżankę z planu jakiegoś serialu. – Teraz zrobią mi włosy na blond i znowu moja żona będzie mówić, że spaceruje po Lwowie z koleżanką – żartował filmowy Petro. No tak, we Lwowie sznyt wymagany był zawsze i wszędzie, i dobrze, że ten trend dalej się utrzymuje, myślę sobie i pocieszam się, że nie wszystko stracone!

Po godzinie dojechaliśmy na plan, tym razem umieszczony pośrodku lasu obok solidnych rowów. Jest więcej mundurowych, a nie widać czerni, chociaż z reguły to ci sami statyści – i słusznie, płynność kadrowa pomiędzy rezunami i formacjami ukraińskimi na niemieckim żołdzie była olbrzymia. Słońce dotkliwie piecze, więc zwracam się do rekwizytorni o jakąś czapkę. Do wyboru mam wiejską babską chustę lub hełm Wermachtu. Obwiązuję czaszkę chustą i idę na miejsce akcji.

Schemat jest prosty. Podjeżdżają niemieckie ciężarówki znanej do dziś, świetnie zarabiającej marki, policjanci wyganiają z nich Żydów, ofiary muszą się rozebrać i są pędzone nad rowy, a seria z automatu przenosi ich do Jahwe. Przypatrują się temu rubaszni i zadowoleni Niemcy pilnujący kuferka z kosztownościami, chłodząc się piwem i napojami Baczewskiego. Mordor kryje się pośród drzew, a statyści w mundurach i stroju Adama posłusznie wykonują niekończące się duble. Przyglądam się statystom w brudnych chałatach. Pośród ekipy powstało zamieszanie – ci Żydzi nie mają pejsów! Co robić? Wariantów jest kilka. Może zostaną dodane komputerowo, stwierdza ktoś humorystycznie. Dowodzi to perfekcji – wszystko musi się zgadzać z realiami epoki. Mnie najbardziej szokowały włosy błyszczące od łoju, który miał imitować wielotygodniowy brud. Po kilku godzinach blade ciała statystów różnej płci i wieku zrobiły się czerwonawe od słońca, a ja leniwie przykucnąłem pośród ukraińskich policjantów. Zapytałem jednego z nich czy mógłbym nagrać krótką wypowiedź. Stanowczo odmówił. – Moja żona jest żurnalistką i ja wiem, co może być z tego – zaśmiał się. Niezmiernie uradowała mnie świadomość, że w dzisiejszym świecie informacja jest tylko pochodną dezinformacji. Gdzieś tam rozmowa zeszła na politykę, chociaż ukraińskiego to ja generalnie nie rozumiem. Chciałem ich spytać o film, co oni o tym myślą i czują. Jeden z nich się odważył: – eto była wajna, a siejczas na Ukrainie toże wajna. Głębia wypowiedzi uświadomiła mi, że nie ma po co gadać. To jest sztuka i ona rządzi się swoimi prawami – zero emocji i politykowania, tylko sekwencja do odegrania, bez osobistych refleksji. I być może tak powinno być, albowiem produkty tworzone na zamówienie i realizowane przez ideologów to z reguły gnioty niewarte czasu i pieniędzy widza. Od czasu do czasu rozmowy przerywała seria z karabinu maszynowego, po której goli statyści żwawym wygibasem lądowali na materacach w rowach.

Z powrotem do Warszawy zabrałem się z izraelskim aktorem, który miał w filmie wygłosić kilka zdań w jidysz. Szofer dociskał gaz, albowiem aktor spieszył się na samolot do Tel-Awiwu, chociaż przed Warszawą ujawnił swój cel handlowy – musi kupić polską wieprzową kiełbasę, bez której nie ma po co pokazywać się w domu. – Panie, jest niedziela wieczorem, a żeby dobrą kiełbasę kupić, trzeba się nachodzić! – i sprawdzam na wszelki wypadek, czy mam telefony do naszych jarmarkowych kiełbasiarzy. – Najgorsza polska kiełbasa jest najlepsza na Bliskim Wschodzie – talmudycznie stwierdza gość z Lewantu i zatrzymujemy się pod słynną siecią handlową, po czym aktor radośnie częstuje nas kabanosami nie najwyższego sortu.

Po kilkudniowej przerwie następuje upragniona ostatnia scena, która stanowi zakończenie filmu. Po bocznicy kolejowej pod Skierniewicami pędzi lokomotywa z niedobitkami, którzy jak ostatni nędzarze jadą za Bug. Znowu te włosy i spojrzenia bez życia statystów i aktorów. – Istna zgroza z tą charakteryzacją – kręciłem nosem, na co jedna z pań od razu zauważyła – Pan to chyba niewiele miał wspólnego z wizją. Niech pan sobie wyobrazi, że przygotowując się do tego filmu, cała charakteryzacja musiała przestudiować kilkaset sposób wymyślnych tortur, którymi banderowcy mordowali ludzi – objaśniała.

Chwilę przed ostatnim klapsem udało mi się porozmawiać minutę ze Smarzowskim, który odżegnał się od wypowiedzi, tłumacząc się brakiem dystansu do projektu. – Porozmawiamy w październiku – obiecał.

Ostatni klaps i pewien etap pracy został zakończony. – Następnie montaż, dystrybucja, promocja – i film trafia do widza – wyliczał Andrzej Połeć. – A widz zostanie wgnieciony w fotel i nie będzie mógł nic powiedzieć do końca dnia – żartuję, chociaż to raczej prognoza. Bo tak było i o tym należy mówić!

Jeśli lubisz moje teksty udostępnij i polub mnie na Facebooku

Tekst pierwotnie ukazał się w Kurierze Wnet

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura