PawelRakowski1985 PawelRakowski1985
562
BLOG

Na Podolu i Wołyniu - objazd po ziemiach południowo-wschodnich

PawelRakowski1985 PawelRakowski1985 Podróże Obserwuj temat Obserwuj notkę 2

Jeśli lubisz moje teksty udostępnij i polub mnie na Facebooku 

Przejeżdżamy przez Bug w Dorohusku i zaczyna się „korzystniejszy obszar cenowy”, w którym Lechita może bez podwyższonego ciśnienia odwiedzać sklepy czy bary i spokojnie regulować opłaty. Czy to nie wstyd, że po ponad 25 latach „cudu gospodarczego” Polak swobodnie może szastać pieniędzmi jedynie w upadłym naddnieprzańskim projekcie politycznym? Po szybkich „pokupkach” i zostawieniu „jewropiejskiego” kagańca za sobą pędzimy niczym zagon na Kowel, następnie na Dubno, w którym dawny zamek sąsiaduje z figurą Matki Boskiej udekorowanej w banderowskie szmaty. Przecież jestem na Wołyniu, tej cudnej krainie, którą upowskie gieroje wyczyścili do cna z „proklatych Lachiw”. I to widać, albowiem na Wołyniu jest więcej ziemi, niż człowiek jest w stanie jej zagospodarować – takie ciche świadectwo grzechu śmiertelnego.

Mijając te pola, lasy, pagórki, miałem przed oczami fragmenty filmu Smarzowskiego. To tutaj się odbywało! Czy to na tej polance zrywali skórę, czy z podobnych drzew robili pale, czy do tamtego rowu jakiś banderowiec wywalił sowitą kolekcję wydłubanych gałek ocznych? – zastanawiałem się, zerkając na tę cudną krainę, która, paradoksalnie, choć najbogatsza ze wszystkich, żyje w ubóstwie i nędzy. Nim rolnicze pejzaże się znudziły, wjechaliśmy do Łucka – stolicy województwa wołyńskiego, która, jak większość miast i miasteczek na Wołyniu i Podolu, ma niewiele pozostałości z czasów świetności. Wpierw car, później wojny światowe, bolszewik, a przede wszystkim Bandera ogniem i widłami od gnoju wymazał kilkaset lat wielkiej historii i pamięci. Tak więc na ziemiach południowo-wschodnich mamy ciekawe zjawisko lokacji miast nie na prawie magdeburskim, lecz bolszewickim, co automatycznie wyklucza jakąkolwiek estetykę i funkcjonalną użyteczność przestrzeni publicznej.

Z Łucka zamaszystym zawijasem szofer busika zjeżdża na południe w kierunku Krzemieńca, naszego pierwszego postoju, chociaż bardziej interesowałyby mnie okolice Przebraży – symbolu polskiego oporu i samoobrony przed szatańskim bestialstwem, które na tej ziemi urosło do rangi bohaterstwa.

Krzemieniec – miasto słynnego Liceum i Słowackiego nijak ma się do starodawnych szkiców artystycznych. Miasteczko leżące w dolinie pomiędzy górami ma niewiele pozostałości z dawnych czasów. Nu wot, jedna główna uliczka, przy której są dwa kościoły rzymskie, kilka cerkwi, pomnik Bandery, krasnoarmiejca i dom Słowackiego, w którym akurat była wystawa poświęcona Giedroyciowi (o Czapskim zapomnieli!), a na to wszystko zerka kikut dawnego zamku zniszczonego za Chmielnickiego. Po obowiązkowym marszu udaliśmy się na posiłek, przy którym prawdziwy smak ziemniaka czy pomidora powrócił pod nasze nadwiślańskie podniebienia. Cena i smak pierogów, placków ziemniaczanych, solanek, steków wieprzowych i pilsa pozwalała na obfitość konsumpcji, tym bardziej, że kolejnego dnia po sytym śniadaniu czekała nas dalsza, wyczerpująca trasa. Rzeczywiście napisy na barach „swieżeje mjaso, świężeje piwo” gwarantują świeżość, a nie to, co u nas, gdzie tylko straszy kebab i wszędobylska mrożonka.

Na szczycie ruin zamku kamienieckiego zastanawiałem się, czy rzeczywiście tak być musiało. Melchior Wańkowicz w swoich reportażach wołyńskich wspominał o mentalności chłopów ruskich na Wołyniu – choć płaszczyli się przed władzą, to nigdy nie zapomnieli zadry z lat 19181919, a po wejściu Sowietów we Wrześniu szli z chlebem i ikonami prawosławnymi do „oswobodycieli”, których wypytywali: a kiedy „riezać Lachiw budietie?”. Wańkowicz zapamiętał negatywne nastawienie krasnoarmiejców do takiej inicjatywy – raz, że była oddolna i niekoordynowana przez partię, dwa, że wrogiem byli kułacy, do rangi których wielu Rusinów za „pańskiej Polski” się wzniosło.

Oczywiście nienawiść i pogarda dla Polski i Polaków nie jest niczym nowym na tych ziemiach i cyklicznie się powtarza, do czego za II RP nasze państwo się niejako przyczyniło. Z jednej strony „Polak pan, Rusin cham” w społecznym wyobrażeniu, a z drugiej szereg eksperymentów politycznych na Wołyniu – wywoływały strach endecji, czy aby sanacja nie chce stworzyć tam kadłubka jakiegoś państwa. Jednak proces demokratyzacji mas ludowych poszedł tak daleko, że rezuny mordowały tutaj nie tak, jak tradycja nakazywała – „panów, księży i Żydów”, ale też swoich chłopskich sąsiadów, a nawet części własnych rodzin, które przy polskości ostawały. Bo kto był Polakiem na Wołyniu? Ks. Marian Tokarzewski wyliczał na podstawie ksiąg parafialnych, ileż to narodu na tych ziemiach zostało zruszczonych czy odstąpiło od rzymskiej wiary z braku możliwości sprawowania kultu.

Z Krzemienca jedziemy do Poczajewa, gdzie znajduje się słynna Ławra – wielkie sanktuarium prawosławne, które za Niepodległej było poważnym ośrodkiem ruskiego nacjonalizmu, chociaż w dużej mierze ten majestatyczny kompleks wybudowany był przez sarmackiego warchoła i rozpustnika Bazylego Potockiego, który w ten sposób przepraszał Niebiosa za swój grzeszny żywot. Wiosną 1943 r. banderowcy deliberowali z ławrzańskimi księżmi, czy cerkiew pobłogosławi plany ludobójcze dzisiejszych bohaterów. Cerkiew pobłogosławiła i krew się polała. Ławra robi piorunujące wrażenie, tak samo jak pątnicze tłumy i rozmodlone masy ludzkie.

Z Poczajewa robimy zakrętkę. Gdzieś po drodze musiało być miejsce, w którym banderowcy rozerwali końmi poetę i oficera AK Zygmunta Rummla, który udał się na zaaranżowane spotkanie z przedstawicielami OUN. Pośród polnych ścieżek i wertepów kierujemy się na Zbaraż, który wita przyjezdnych popiersiem swojego największego miejscowego bohatera – Dymitra Klaczkiwskiego, „Kłym Sawura” – wyjątkowej bestii i kanalii, głównodowądzącego UPA na Wołyniu. Klaczkiwski, urodzony w Zbarażu, pasł się na łonie II RP, którą uważał za twór okupacyjny, i pomimo młodego wieku zaangażował się w bezkompromisową walkę z Polską u boku Bandery. Uważał Polskę za głównego wroga i tłumił od czasu do czasu pojawiające się głosy rozsądku w swojej organizacji. Niezawodne w tym temacie radzieckie służby zlikwidowały „Kłym Sawura”, jednak współczesne władzę robią ze zbrodniarza nieskazitelnego rycerza i romantycznego bojownika o wolność.

W sumie czasami lepiej nie być w pewnych miejscach i takim jest Zbaraż, albowiem poza pomnikiem Mickiewicza, który został odrestaurowany przez Fundację Mosty, a który przeleżał kilkadziesiąt lat w gnoju, nie ma za wiele do oglądania w siedzibie knaziów ruskich – Wiśniowieckich. Na zamku, a raczej makiecie, która ma go przypominać, kolejna „wstrząsająca” wystawa poświęcona Kozakom, z której nie zrozumiałem, czy Zaporożcy tutaj oblegali, czy byli oblegani i kto wygrał to starcie?

Ze Zbaraża powoli wjeżdżamy na Podole, które również spłynęło lechicką krwią – już we Wrześniu bandy atakowały polskie wsie i rozbite oddziały wojskowe, które riezali w sposób najokrutniejszy z możliwych. Opisuje to Stanisław Srokowski w swoich wstrząsających autobiograficznych opowiadaniach, które stały się filarem do scenariusza nowego filmu Smarzowskiego. Banderowcy wzmogli swoją aktywność zimą 1944 roku, lecz tym razem napotkali na skuteczniejszą polską samoobronę (w Tarnpolskiem Polaków było prawie tylu, ilu Rusinów), a przede wszystkim nadchodzili Sowieci. Z samego Tarnopola niewiele zostało, wot jedna reprezentacyjna uliczka z kafejkami i placyk, gdzie stał największy w kraju, zaginiony pomnik Piłsudskiego. Może Sowieci z Piłsudskiego zrobili Stalina? Nie wiem. Ale ten Józef i ten. Obaj byli wąsaczami i „towarzyszami”, choć jeden wydał swój naród na rzeź, a drugi sam wyniszczał swoich grażdan.

Z Tarnopola kierujemy się na Skałę Podolską nad Zbruczem. Urokliwe miasteczko, wybudowane, jak nazwa wskazuje, na skale, na której był wpierw zamek, a za Wolnej i Niepodległej w jego pobliżu dobudowano strażnicę KOP-u. Oczywiście pomiędzy nimi miejscowe władze usypały ogromny kurhan, na którym postawiono wielki krzyż z flagami – niebiesko-żółtymi i czerwono-czarnymi. Nie lubię, jak się miesza Pana Boga do polityki, a już w tym wypadku to jest kpina lub celowe działanie Złego.

Przemierzamy miasteczko, w którym żywej duszy nie ma, i patrzymy na zakole Zbrucza. Tu kończyła się sanacja, a po drugiej stronie zaczynała się bolszewia, chociaż tak być nie musiało, przecież obszar Kamieńca Podolskiego i Płosikorowa nie dość, że był zajęty przez wojsko polskie w latach 19191920, to jeszcze znajdował się w politycznych planach tzw. „inkorporacji” czy też linii Dmowskiego, która sięgała dalej na wschód i zachód, niż to w latach 1920–39 miało miejsce. Jak to Stanisław Grabski, członek rozmów pokojowych z Sowietami spisał w swoich pamiętnikach, bolszewicy nie ustępowali na kierunku południowym i w zamian za zrzeczenie się Podola za Zbruczem otrzymaliśmy na północy tzw. „korytarz Grabskiego” oddzielający Sowiety od Litwy, dzięki czemu mieliśmy granicę z Łotwą i kochane Wilno było bezpieczne.

Po spacerku pod górkę wsiedliśmy do busika i przejechawszy Zbrucz znaleźliśmy się po bolszewickiej stronie Podola, nad którą swojego czasu ptaki zawracały, czując śmierć głodową. Parę kilometrów w głąb i od razu widać różnicę. Osiedla ludzkie bardziej rozrzedzone, mniej jakichkolwiek świątyń, ale też nigdzie nie wiszą banderowskie szmaty. Choć jedziemy w ciemnościach po wertepach, które stanowią naturalną zaporę przeciwpancerną, nastrój wycieczki jest ożywiony. Kierujemy się na Kamieniec Podolski, tak rozsławiony przez Sienkiewicza, który kiedyś bronił chrześcijańskiego świata od zagrożenia z południa. Dzisiaj temat jest znowu modny i aktualny, chociaż nie idzie do nas z południa, lecz raczej z zachodu. Pomimo raczej kiepskich prognoz na przyszłość wycieczka zaintonowała szereg gromadnie odśpiewanych szlagierów – Pieśń o Małym Rycerzu, Hej sokoły, Na zielonej Krainie, O mój rozmarynie czy Przybyli ułani... wszak mamy wilię święta pogromu bolszewizmu w 1920! Niepostrzeżenie znaleźliśmy się w Kamieńcu i czym prędzej przejechaliśmy moskiewskie dzielnice, aby się znaleźć za mostem, w tym właściwym, starym, polskim mieście.

Kamieniec wita podróżnych barwnym oświetleniem swojego skarbu – twierdzy, która ongiś broniła bram chrześcijaństwa przed islamem. Były dwie takie twierdze – Malta i Kamieniec. Kiedy go wybudowano? Nie wiadomo, najprawdopodobniej była ta osada ormiańska i późniejsi kniaziowie i królowie ją ufortyfikowali, a nawet i Watykan, co nieczęste, nie skąpił na utrzymanie tego zamku, który wyśmiał Chmielnickiego, Tatarów, Moskali, lecz musiał uznać wyższość Turków, którzy dowiedli anachroniczności tej fortecy i tego, jakim niepoważnym państwem była Rzeczpospolita. W trakcie kampanii chocimskiej w 1621 r. sułtan miał o Kamieńcu powiedzieć – skoro Allah to zbudował, to niech Allah zdobywa i Turcy trzymali Kamieniec do 1699 roku. Zamienili kościoły w stajnie i meczety, zostawiając po jednej świątyni dla każdego wyznania. W Kamieńcu nie wolno było mieszkać Żydom, przez co Turcy nie za bardzo mieli orientację w zawiłościach grodu i udało się przemycić skarby miasta w świńskiej skórze, wyniesione przez załogę odprowadzoną przez Turków aż do Stanisławowa, albowiem istniało wielkie ryzyko, że Kozacy napadną i wymordują, jak to mieli w zwyczaju.

Niejako symbolicznym miejscem dla Kamieńca i dla całego chrześcijańskiego świata jest kościół katedralny w mieście. Turcy zamienili katedrę w meczet i dobudowali minaret. Po odzyskaniu miasta władze, miast burzyć minaret, postawiły na jego szczycie Matkę Boską. Katedra kamieniecka była pierwszym kościołem, który przeżył najazd islamu i bolszewii (m.in. ukradli szablę Wołodyjowskiego), czego w odwrotnej kolejności doświadczyły/doświadczą kościoły w reszcie kraju.

Z rana udaliśmy się do twierdzy, która w czasach bolszewickich robiła tradycyjnie za więzienie. Wojna polsko-turecka z końca XVII wieku była ostatnim znaczącym wydarzeniem w mieście. W epoce saskiej i stanisławowskiej granica południowa była spokojna, śmierć przyszła z zachodu, a Moskwa po zajęciu miasta w II rozbiorze zagarnęła wkrótce sąsiedni Chocim i Besarabię, przez co front przesunął się bardziej na południe. Istotne było zajęcie Kamieńca przez wojsko polskie w 1919 r., kiedy to ponad 30% mieszkańców (większość stanowili Żydzi) doczekało się, że upragniony żołnierz z orłem w koronie zawitał w historyczne mury. Niestety rozkazy Piłsudskiego zniweczyły dobry nastrój, albowiem żołnierz polski musiał usuwać polskie flagi i zastępować je tymi z tryzubem, ku rozpaczy i niezrozumieniu miejscowych. Dramat Polaków dopiero się zaczął. W ofensywie jesiennej w 1920 Polska odbiła Kamieniec Podolski, z którego musiała się potem wycofać na mocy zdradzieckiego traktatu ryskiego. Oczywiście w muzeum w twierdzy nie ma na ten temat żadnej ekspozycji, a z mapek tam zamieszczonych wynika, że w okresie 1920–39 Małopolska Wschodnia, Wołyń, a nawet Chełmszczyzna nie należała do Polski!

Nie ma co się pokazywać na mieście w święto pogromu bolszewizmu, albowiem jakiś miejscowy Polak może nam zadać bardzo krępujące pytanie – Czemuś, Kainie, mnie zostawił? odnoszące się do traktatu ryskiego, ale przede wszystkim do dnia dzisiejszego. Tak więc jedziemy na Okopy św. Trójcy oraz do Chocimia. W Chocimiu miały miejsce dwie zwycięskie bitwy nad wojskami tureckimi. W 1621 roku wojska Rzeczypospolitej doprowadziły do płaczu młodego sułtana, ponieważ wybiły jego liczną armię. Dla wielu apologetów południowowschodniej państwowości był to symbol sojuszu Kozaków z Lechitami w tym wielkim triumfie miała udział zarówno husaria, jak i Zaporożcy Sahajdacznego. Niestety, historia nie zna więcej takich przypadków, a kolejny raz Turcy stanęli u bram naszego kraju właśnie na zaproszenie hetmana Doroszenki, po ponad dwóch dekadach niszczących Rzeczpospolitą wojen.

Za drugim razem chorągwie Sobieskiego poradziły sobie bez niczyjej pomocy, chociaż nie można dowiedzieć się tego od miejscowego przewodnika, który w kółko opowiada, jak wojska Sahajdacznego, bijąc w kotły, stały się obrońcami wiary Chrystusowej.

Z Podola wjeżdżamy na Huculszczyznę, krainę górali, którzy gardzili dylematami politycznymi ludzi z nizin, lecz, jak to opisywał Czesław Blicharski w „Tarnopolanina żywocie niepokornym, aktywnie wzięli udział w chwytaniu „białopolaków” czmychających do Rumunii po klęsce we Wrześniu. Trafiamy do osławionych Zaleszczyk, ongiś obfitujących w brzoskwinie, winorośl i melony, dziś porastających chwastem i emblematami Bandery. Stojąc w Dniestrze, tej granicy polsko-rumuńskiej, zastanawiałem się, iluż zacnych ludzi zastrzeliło się tutaj na granicznym moście z okrzykiem niech żyje Polska!. To wstrząsające, jak można było wydać najlepsze pokolenie tej ziemi na rzeź i nie ponieść za to odpowiedzialności. Chociaż ludowa propaganda osławiła Zaleszczyki, triumwirat sanacji (Beck, Rydz, Mościcki) zwiał do Rumunii przez Kuty.

Górskimi ścieżkami wjeżdżamy do Kołomyi, miasteczka, w którym nic nie ma, i kierujemy się na Jaremcze – konkurencję dla Zakopanego, gdzie bywali wielcy i światli i gdzie na bazarze wciąż można znaleźć książki z biblioteki w Krzemieńcu lub z miejscowej ludowej czytelni. Jaremcze robi jak najlepsze wrażenie i część ekipy wyjazdowej z przyjemnością udała się na nocny spacer po tym zadbanym miasteczku.

Po objeździe okolicznych górskich uzdrowisk skierowaliśmy się do stolicy regionu – Stanisławowa – a więc małego Lwowa, które tak jak Przemyśl daje przedsmak tego, o czym wierne miasto może zaświadczyć. Spacer wokół ratusza, który z lotu ptaka przypomina orła, dowodzi, czyja to ziemia, czego pomniki Bandery nie zmienią. Skromna przebieżka po mieście i już widać szereg inwestycji, które korzystnie wpływają na jego estetykę, chociaż jeszcze daleką od ideału. Dawna brama miejska została przerobiona na ekskluzywne sklepiki i galerie, kościoły, ongiś rzymskie lub ormiańskie, na prawosławne lub unickie, a jedynie dawna synagoga została zamieniona w sklep. Przy rynku stoi Mickiewicz. Dorobiono mu towarzystwo w postaci pomników śmiałków, którzy zaczęli pisać po rusińsku w trakcie zaboru austriackiego.

Z miasta Potockich kierujemy się na północ. Mkniemy przez Halicz i Brzezany do Winnik, w których kelnerka po złożeniu przez nas sowitego zamówienia stwierdziła: „mówcie po ukraińsku, bo was nie rozumiem”. Następnie zatrzymujemy się w Żółkwi, majątku hetmana Stanisława Żołkiewskiego, zdobywcy Moskwy, który poległ na wojnie z Turkami, a którego pomścił wnuk – wielki żołnierz, a mizerny polityk Jan III Sobieski. Pod zamkiem spotykam miejscowego Polaka, którego spytałem, co myśli o wiszących flagach Bandery. – Ja tu mieszkam 68 lat. Panie, jaka tu była nienawiść do nas! Krzyczeli: wy Lachy! wy Mazury!, coś strasznego! Teraz trochę się to uspokoiło, bo dużo rodzin się wymieszało.

Z Żółkwi udajemy się na Rawę Ruską, w której stoi wielki, zdewastowany kościół i flagi bandery. Czyżby miało to wyrażać: „pamiętaj, Lasze, już nie do Słuczy, lecz do Wisły nasze”?

Jeśli lubisz moje teksty udostępnij i polub mnie na Facebooku

Tekst pierwotnie ukazał się w Kurierze Wnet

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości