fot. Paweł Rakowski
fot. Paweł Rakowski
PawelRakowski1985 PawelRakowski1985
1000
BLOG

Jak na gruzińskim kazaniu - reportaż z Gruzji cz.II

PawelRakowski1985 PawelRakowski1985 Świat Obserwuj temat Obserwuj notkę 3

Jeśli lubisz moje teksty udostępnij i polub mnie na Facebooku 

Czytaj także: Jak na gruzińskim kazaniu - reportaż z Gruzji cz.I 

Sobotni poranek. O 10:00 ma się rozpocząć Msza na stadionie Lokomotiwu Tibilisi. Przed ósmą łapię taksówkę i dojeżdżam do stadionu. Przechodzę kilka kroków po wyjściu z taryfy i coś nie widzę ludzi. No rozumiem, że w tym pięknym kraju nikt rano nie wstaje, co jest chwalebne, ale żebym był tutaj sam? Po chwili dopadam stróża i pa russki wyjaśniam sytuację – to stadion Dynama Tibilisi, triumfatora Pucharu Zdobywcy Pucharów w 1981, a nie mniejszy Lokomotiwu, na którym będzie Msza, o czym zresztą cerber obiektu nic nie wiedział. Zerkam na moją taryfę, ale już jakiś grubas rozsiada się na zwolnionym przeze mnie miejscu. Nic to, łapię kolejny automobil i jedziemy przez uśpione sobotnim snem miasto. Przed główną bramą obiektu sportowego gromadziły się skromne tłumy. W powietrzu unosiły się flagi ormiańskie, pielgrzymi w obowiązkowych białych czapeczkach zbierali się w zorganizowane kolektywy, a wszystkiemu przypatrywali się miejscowi policjanci.

Podchodzę do bramki z niebieskim biletem i mówię in my best English wolontariuszce, że muszę dostać się do strefy dla księży. Miałem tam odnaleźć ks. Zuraba i otrzymać od niego zielony, vipowski bilet, dzięki czemu miałbym wielu ważnych ludzi w zasięgu ręki, a papieża –wzroku. Wolontariuszka nie pytała o żadne zbędne bumagi wyjaśniające mój sens istnienia w pobliżu papieskiego ołtarza. Być może uznała, że jestem księdzem w ubraniu cywilnym? Po szybkiej kontroli bezpieczeństwa znalazłem się pod ołtarzem i oczekiwałem na ks. Zuraba, autora fenomenalnej pracy pt. Świadkowie Chrystusa w Gruzji od IV do X wieku, który w tym czasie spowiadał na trybunie.

Po upływie kilku kwadransów watykańscy ochroniarze zainteresowali się tym, co ja tutaj robię, skoro nie mam ani alby, ani sutanny, ani stroju ludowego, a i z pewnością nie przynależę do chóru. Z ratunkiem i odpowiednią wejściówką przyszedł ks. Zurab, który przedstawił mnie ks. Darkowi i pośpiesznie stwierdził, żebym ich odszukał po mszy, to pojedziemy do katedry i później na południe kraju. Odnalazłem miejsce z biletu i rozsiadłem się wygodnie. Od wolontariuszki otrzymałem zestaw pielgrzymi – czapeczkę, chusteczkę, śpiewnik (po gruziński i łacinie) i butelkę wody. Schowałem asortyment do plecaka, z którego wyjąłem naszą flagę i I tom Historii Chrześcijaństwa Warrena Carrola. Rozejrzałem się wokół po pustawych trybunach i sektorach na płycie. Gdzieś tam na trybunie łopotała chińska flaga. „Żeby tak ich skatolicyzować” – majaczyło mi się od upału. Sektor przede mną był zajęty przez korpus dyplomatyczny, ludzi o paskudnych aparycjach i, jak się okazało w trakcie mszy, całkowicie nie wiedzących, jakie czynności wykonywać. Widać poganie, tym bardziej, że niekiedy nie było łatwo odróżnić, kto jest panem, a kto panią. Zaiste ludzie bez duszy mają brzydką cielesność, dlatego tak niechętnie przekraczam Wisłę, a Odrę i Nysę to już pod przymusem. Owijam naszą flagą czaszkę przed silnie prażącym słońcem. Obrońcy Grodna czy Poznania nie mogą mieć mi tego za złe, albowiem oni poszli w chwili próby, nie dla śpiewki i chorągiewki, ale dla życia.

Prawie punktualnie papamobile wjechał na płytę stadionu. Samochodzik jechał wytyczoną ścieżką, a biskup Rzymu pozdrawiał entuzjastycznie witających go wiernych. Następnie rozpoczęła się dwugodzinna Msza, z której zrozumiałem 2 słowa, i to wygłoszone po aramejsku przez Asyryjkę. Eucharystia była bogata w elementy wokalno-folklorystyczne, wiadomo, Gruzja to kraj ludzi o wielkiej muzykalności. Urzekające były pieśni i cały koloryt podkreślający, że tutaj są korzenie naszego Kościoła. Przypomniał też o tym Ojciec Święty w homilii. W sumie Ararat i źródła rzek Mezopotamii są za miedzą, a i jedna z legend gruzińskich mówi, że biblijny raj był w okolicach Batumi.

W trakcie komunii wierni ustawili się wzdłuż barierek i zapanowała, moim zdaniem, anarchia. Jedni brali hostię do ręki, inni chcieli klęczeć, ale musieli odpychać ludzi za sobą, inni od razu do ust. Przecież porządek musi być niezależnie od ustroju. Wielce zbulwersowały mnie dwie kobiety z tylnego rzędu, które wypluły komunię po powrocie na miejsce. Pewnie emisariuszki Związku Rodzin Prawosławnych, który wytrwale pikietował pod stadionem i podwędził prawie połowę wejściówek, przez co na stadionie trybuny były przerzedzone. Ale nie ilość, lecz jakość jest ważna. W końcu napisano: bądźcie solą tej ziemi, a tej, jak wiadomo, zbyt dużo być nie może.

Po Mszy wróciłem pod scenę i przyglądałem się gromadom w gruzińskich i ormiańskich strojach ludowych. Tam dołączyłem do parafian ks. Zuraba i ks. Darka i po szybkim pikniku pod pobliskim drzewkiem udaliśmy się do katedry, na bardziej kameralne spotkanie duchowieństwa i działaczy świeckich z papieżem Franciszkiem. Pierwszy raz widziałem, żeby katedra była mniejsza niż kościół parafialny. Na przedzie ulokowali się duchowni, a z tyłu wydelegowani parafianie. Znalazłem miejsce na samym tyle, skoro i tak nie zrozumiem treści audiencji, ale zawsze będzie miło popatrzeć. Ojciec Święty przyjechał koło 16 i spotkanie odbyło się w przyjacielskiej atmosferze. Papież skracał dystans do onieśmielonych prelegentów, żartował i dodawał otuchy, albowiem jej gruzińskim katolikom najbardziej potrzeba. Oberwało się tylko gadatliwemu Ormianinowi, który zaczął wyliczać, ile razy i gdzie spotkał Ojca Świętego. Franciszek skwitował lakonicznie – to i tak za dużo, co wywołało salwę śmiechu. No tak, Ormianie byli pierwsi i być może dlatego stali się pyszni? Po godzinnej audiencji papież udał się do kamilianów, po czym pojechał na północ do Mcchety.

Po spotkaniu w katedrze skierowałem się na punkt zbiórki parafian ks. Zuraba oczekujących na powrót do domu – wioski Arali w górzystym regionie Meschetia, tuż przy granicy tureckiej. Spośród grupki dwudziestu kilku osób bardzo dobrze pamiętających Sowiety, po rosyjsku mówił jedynie diakon Dżumber. Czyżby im odpuszczono? Marszrutka podjechała, szybki załadunek na jej pokład i zmierzamy przez korki w kierunku Batumii na Achalciche. Nie było wiele rozmów w trakcie jazdy. Parafianie, w większości bardzo wiekowi, lecz krzepcy górale, jechali na mszę do Tbilisi w nocy, a więc prawie w ogóle nie spali. Do tego dzień obfitował w wiele przeżyć i atrakcji, tak więc przy nastających ciemnościach odgłosy konwersacji zamieniły się tu i ówdzie w chrapanie.

Po godzinie lub dwóch nastąpił postój, a ja pierwszy raz w tym zakaukaskim kraju poczułem chłód. Zaczynamy wjeżdżać w góry – wyjaśnił, widząc moje zdziwienie, ks. Zurab. Szybkie zakupy w markecie i zapanowało gorączkowe poszukiwanie dogodnej przestrzeni na piknik, albowiem starodawne obyczaje w Gruzji nakazują, żeby spożywać posiłki gromadnie i najlepiej pod chmurką. Dodatkowo tradycja prawi, aby konsumować produkty domowe, najlepiej własnoręcznie robione. Coś, co dzisiaj na tzw. Zachodzie stało się „modne”, na Zakaukaziu było praktykowane od zawsze.

Po chwili wahań kobiety rozłożyły ceratę, na której wylądowały drożdżowe placki, pierożki, sery i znalazł się też baniak białego wina. Pierwsza degustacja tego kupnego ustrojstwa i szofer wyraziście skomentował bukiet trunku w sposób bezpośredni: – „Moja żona lepszym siuwaksem okna myje”. Stałem w półkolu nad ceratą i ciągle wręczano mi kolejne kawałki buły i witki sera. – Widzisz dlaczego nie można w Gruzji schudnąć – westchnął porozumiewawczo ks. Darek. Czym prędzej na ratunek pośpieszył diakon, taszcząc baniak trunku. Atmosfera była radosna. Wysiłek fizyczny i finansowy okazał się być opłacalny wobec nadzwyczajnej strawy duchowej i emocjonalnej. Przecież takie wydarzenia mają ukazać siłę wspólnoty – obserwując krajan z ducha, snułem refleksje nad tym bogatym we wrażenia dniem. – Dzierży stakan! – przerwał moją kontemplację Dżumber. Po chwili nalał do pełna i zaczęło się nieuniknione – seria gruzińskich toastów. Długie wygłaszanie, lecz szybkie opróżnienia pełnego kubka. I tak do skończenia baniaka. Żona diakona pogroziła mu palcem, być może świadoma, że kultura może być też uciążliwa. Lecz nie tym razem. Tradycji stało się zadość i błogi sen powrócił do marszrutki, która po drodze zatrzymała się jedynie w Bordżomi, przy publicznej studzience. Po co płacić za coś, co jest za darmo?

Niedzielny poranek na parafii w Arali. Wstaję, zanim zapiał turecki kur. Szybka toaleta, kęs plackowego chleba i ruszam z ks. Darkiem po pagórkach na poranną mszę do wioski Ude. Kościółek nowy, budowany z potrzeby chwili, po zagarnięciu przez prawosławnych dawnej świątyni. Kilka starszych pań ochoczo śpiewa w trakcie mszy. Wszedł mężczyzna, zapalił świeczkę i wyszedł. Wschodnie zwyczaje skrzyżowały się z melodią dnia codziennego – nastał czas wykopków ziemniaków. Niedziela jest kolejnym dniem pracy, tyle, że już na swoim. I tak należy się radować, jeśli jest praca w pozostałe dni tygodnia. Po mszy robimy z ks. Darkiem pomiary kościoła. Ma pomysł na podniesienie atrakcyjności świątyni jakimś muralem.

Kolejna msza odbywa się w salce przypominającą wiejską szkółkę. Ks. Zurab w trakcie kazania wysłuchuje świadectw wiernych, którzy byli na mszy papieskiej. Nic nie rozumiem. Wszak na mszy to kapłan mówi, a wierny słucha. Czy się kłócą, czy radują? Krewki to naród. Ks. Zurab, widząc moją konsternację, wyjaśnia nietypowe zdarzenie.

Następna msza, i tym razem wyjątkowy kościółek, zwany przez miejscowych „starym kościołem”. Najprawdopodobniej w VI wieku powstał tutaj kościół, który nie dotrwał do współczesności, lecz przetrwała pamięć o nim wśród mieszkańców. Kiedy komuniści zamknęli kościół we wsi w latach 30-tych, mieszkańcy wsi w nocy wybudowali tę wyglądającą jak stodoła konstrukcję, przenieśli krucyfiksy, ikony i ornaty, które zdołano uratować z kościoła, i przez cały okres komunizmu odbywały tu się modlitwy. Oczywiście bez księdza, ponieważ nie było kapłana, ale przetrwały u ludzi Partezi – modlitewniki z czasów carskich. I tu z nich odprawiano wspólne modlitwy – streścił przed mszą ks. Zurab historię tego niesamowitego miejsca, które znajduje się kilka krzaków od plebanii. Przyglądałem się temu nietypowemu kościołowi. I rzeczywiście, nawet wprawiony czekistowski nos mógłby nie wywęszyć, że to coś więcej niż zwykłe pomieszczenie kołchozowe.

Po mszy obiad na plebanii. Krupnik z drobiem i grillowane wołowo-wieprzowe kebaby, które obficie smarowałem pikantną pastą adziką. W ramach gimnastyki poobiedniej ks. Darek oprowadził mnie po mocno gdzieniegdzie rozklekotanej wsi i pokazał remontowany kościół i świetlicę. Mnie jednak najbardziej interesowała „gruzińska dusza”, przecież o Stalinie mówiło się, że jego nieufność, podejrzliwość, mściwość i pamiętliwość to cechy charakteru nie nabyte w Politbiurze, lecz wywiezione z Gruzji. A tu doświadczam czegoś innego, co oczywiście w dalszym ciągu może pozostawać kwestią konwenansu i wymogów lokalnej komunikacji. – Gruzini są bardzo nieufni. Tego nie dostrzegasz, ale w pracy duszpasterskiej jest to bardzo poważne wyzwanie dla księdza nie-Gruzina. Zurab jest swój, ale obcokrajowiec po tym, jak nauczy się gruzińskiego, dalej będzie trzymany na dystans. Gruzini mają inna konstrukcję psychiczną niż Polacy. Oni te warstwy psychiczne mają inaczej rozłożone, przez co naprawdę potrzeba wiele czasu i wysiłku, żeby zdobyć zaufanie i wejście w głąb tej duszy – objaśniał różnice kulturowe wikary.

O 17 ks. Zurab zabrał mnie do kolejnej kaplicy na mszę dla dwóch ostałych parafianek we wsi Unca. Było to moje czwarte gruzińskie kazanie, w sumie piąte, nie licząc mszy papieskiej. Jak na gruzińskim kazaniu – myślę sobie, słuchając słów, których nijak nie rozumiem. W sumie mówimy tak o tureckich kazaniach, a to już za pagórkiem.

Wjazd do wsi łatwiej byłoby pokonać wozem terenowym. Krowy, kuraki i owce swawolnie przechodzą obok dawnego budynku gminnego, o swoją część którego od razu upomnieli się prawosławni po tym, jak został zagospodarowany przez katolików, i to pomimo tego, że na pobliskim wzgórzu ze strategiczną dokładnością budowana jest nowa cerkiew. Tak, żeby wszystkie okoliczne wsie widziały majestat prawosławia i nie miały wątpliwości, u kogo załatwić wieczność dla duszy.

W drodze do starożytnego miasta Achalciche ks. Zurab przybliżył mi trudności, z jakimi katolicy spotykają się w Gruzji. – W latach 90. nie było uregulowanych kwestii prawno-majątkowych i z reguły, jak zaczęliśmy pracować w jakimś kościele w Gruzji to, przychodzili prawosławni i go zabierali. Do Arali przyjechał sam patriarcha i obiecywał ludziom, że księża prawosławni będą sprawować liturgię po katolicku, co oczywiście było kłamstwem. Po utracie jednego kościoła miejscowi wierni musieli bronić przed patriarchą kolejnego, który teraz remontujemy. Nie tylko kościoły są przejmowane. W Kachetii, na północy kraju, zmuszono do przejścia na prawosławie 4 wsie, które był katolickie. A przejście na prawosławie musi się odbyć przez powtórny chrzest – naszego oni nie uznają – ale nie wiąże się z żadną katechizacją czy ewangelizacją. Prawosławni mają zakaz czytania Pisma Świętego, a ich jedyną formą obrzędu i wiedzy religijnej jest postawienie świeczki w cerkwi i wielokrotne robienie znaku krzyża. Tak samo w przypadku małżeństw mieszanych, których nie ma, albowiem jeśli któreś z nowożeńców jest prawosławne, to drugie też musi przejść do Cerkwi – objaśniał proboszcz.

W Achalciche spacerowaliśmy po majestatycznej twierdzy z X wieku, na bramie której widniała Szahada, i skąd widać było panoramę okolicznych górzystych terenów. Na południe, gdzie obecnie jest Turcja, rozciągały się tereny chrześcijańskie aż do początków XX wieku. Gruzini uważają, że 250 km w głąb Turcji to ich ziemie i ich dziedzictwo, które oczywiście dzisiaj leży w ruinie. Od początku zeszłego tysiąclecia pas ziem od egipskiej Aleksandrii do gruzińskiej Mcchety był pod znakiem krzyża. A dziś? Cerkiew, tak jak w VI wieku czy przy upadku Konstantynopola, zdaje się ponownie wybierać „turban” niż namiastkę współpracy z „piuską”. W sumie już Feliks Koneczny zauważył, że prawosławiu cywilizacyjnie bliżej do islamu niż do Rzymu. A maleńka, lecz urocza Gruzja pozostaje pomiędzy dobrze znanymi z historii konfliktami a nowymi, które ponowoczesność wciąż przynosi.

Tekst pierwotnie ukazał się w Kurierze Wnet

Jeśli lubisz moje teksty udostępnij i polub mnie na Facebooku 

Czytaj także: Jak na gruzińskim kazaniu - reportaż z Gruzji cz.I 


Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka