fot. Paweł Rakowski
fot. Paweł Rakowski
PawelRakowski1985 PawelRakowski1985
1347
BLOG

Jak na gruzińskim kazaniu - reportaż z Gruzji cz.I

PawelRakowski1985 PawelRakowski1985 Podróże Obserwuj temat Obserwuj notkę 6

Jeśli lubisz moje teksty udostępnij i polub mnie na Facebooku 

Czytaj także: Jak na gruzińskim kazaniu - reportaż z Gruzji cz.II

Plac Wolności, centrum Tbilisi, o 7 rano jest pusty. I dobrze, cywilizowani ludzie śpią rano, by mieć siłę żyć w nocy. Widać mądrość tysiącleci. Biorę taksówkę i mówię taryfiarzowi – kościół katolicki pw. Piotra i Pawła. Wąsaty Gruzin odwraca się i patrzy, jakbym zamówił kurs do zamkniętego cyrku. – Dokąd? – pyta mnie po rosyjsku, a ja mu powtarzam jeszcze raz pa russki i później po angielsku. Zrozumiał. Chociaż pewien nie był, gdzie to. Po chwili pędzimy po pustym prospekcie Rustawelego i przyglądam się wystawnym zabudowaniom i blichtrowi bijącemu z witryn ekskluzywnych sklepów. – Wy iz Latvii? – zagaduje szofer. – Iz Polszy. – Polska – wzdycha uradowany. – Kak żyzń w Polszy siejczas? – Normalna, mogło-by być łuczsze – odpowiadam i zerkam, jak kierowca wykonuje zamaszysty znak krzyża, mijając gruziński kościół. – Papa rimskij prijezżajet w Gruziju, wy znajecie? – pytam. – Da? Ja nie słyszał, no ja prawosławnyj i eto nie majo dieło – stwierdza, kiedy przejeżdżamy most na rzece Kavie, z którego widać urokliwą panoramę miasta z wieżowcami, kościołami i pałacem prezydenckim. Po chwili wjechaliśmy w wąskie, z definicji jednokierunkowe uliczki i znalazłem się pod jedynym kościołem niezamkniętym na Kaukazie w erze czerwonego terroru. Kościół św. Piotra i Pawła był wybudowany przez miejscowych katolików i Polaków, którzy w postyczniowej rzeczywistości tłumnie znaleźli się na Kaukazie w ramach zsyłek, służby wojskowej lub cywilnej. Okrążam estetyczną i majestatyczną świątynię i głowię się, co teraz począć. Widać wiele pomieszczeń gospodarczych, ale które z nich to wejście na plebanię? Po chwili widzę mężczyznę o rodzimej aparycji w drelichach robotniczych. – Przepraszam, czy pan jest księdzem? – zapytuję. – Tak – odpowiada rodak. Okazało się, że zapoznałem się z ks. Adamem, proboszczem tej parafii, który po szybkim czaju wręczył mi kluczyk do aneksu gościnnego, w którym od razu złapał mnie Morfeusz na kilka godzin.

Po południu zostałem zaproszony na obiad na nowo wybudowanej plebanii, w której mieściły się też salki katechetyczne oraz dystrybuowano wejściówki na mszę papieską. Na posiłku poznałem ks. Macieja oraz Szarko, Gruzina, który jest klerykiem w seminarium duchownym w Warszawie. Obiad, a więc chwila spokoju na plebanii, albowiem wszelkie przygotowania do wizyty papieskiej wchodzą w decydującą fazę. Gospodyni, miejscowa parafianka, stawia na stół wazę z bulionem warzywnym, kolby kukurydzy, fasolkę doprawioną na ostro, smażone bakłażany. – My w środę nie jemy mięsa, taki wschodni obyczaj – wyjaśnił ks. proboszcz, który służy w Gruzji już blisko ćwierć wieku. W trakcie posiłku Szarko pędził kilkakrotnie rozdawać wejściówki, których było 13 tys., a już prawie wszystkie zostały wydane. Pytam o miejscowych Polaków, przecież w Tbilisi istniała od XIX wieku nasza kolonia. – W chwili obecnej mszę po polsku mamy tylko w sezonie letnim i właśnie dobiegamy do jego końca. Przychodzą na nią przeważnie turyści i pielgrzymi z kraju. Takich miejscowych Polaków to już prawie nie ma. Raz, że większość naszych, kiedy mogła, wyjechała do Polski, a dwa, że w latach 30. XX wieku doszło do czystki, w której wymordowano większość – zrelacjonował polskie losy w Gruzji ks. Maciej.

– A jak wygląda sytuacja Kościoła tutaj? – podpytuję, łakomię zerkając na smakowicie wysmażone bakłażany. – Prawosławni otwarcie nazywają nas heretykami, nie uznają naszych sakramentów, mówią, że nie mamy Ducha Świętego, a swoim wiernym wmawiają, że nie jesteśmy w ogóle chrześcijanami. Przed siedzibą nuncjusza są ciągłe demonstracje przeciwko wizycie papieża. Prawosławni nie prowadzą działalności katechetycznej, tylko posługują się strachem oraz stereotypem, że prawdziwy Gruzin musi być prawosławny. A państwo, niestety, idzie im na rękę. Katolik ma o wiele mniejsze szanse na zatrudnienie. Przez agitację cerkwi doszło do tego, że miejscowi katolicy są szykanowani i tak jakby wykluczeni z dziedzictwa historycznego. A przecież tu była od wieków łączność z Rzymem. I chociaż Gruzinom oczywiście było bliżej do Konstantynopola, to te więzi trwały aż do końca XVIII wieku, do najazdu perskiego, który spustoszył kraj. Nawet kiedy Rosja zajęła te tereny na początku XIX wieku, były tutaj parafie katolickie, które dopiero w latach 30. XX wieku Sowieci pozamykali. Tak więc, jak w wolnej Gruzji pojawiła się szansa na działalność duszpasterską, to nie było aktywności prozelickiej, o co nas oskarża cerkiew, tylko staraliśmy się odbudować to, co istniało od wieków – streścił kapłan trudne dzieje łacinników w Gruzji.

Po obiedzie wyszedłem na miasto, które tętniło życiem. Znalazłem się w bezładnym tłumie, pośród kramików pełnych różnorodnych towarów i w całkowitej anarchii szlaków komunikacyjnych. Z witryny spoglądają sensacyjne bułki chaczapuri, tuż obok gomółki serów, a z ceraty na chodniku staruszka targuje zieleninę z pumeksem. Niska zabudowa, ogólny harmider, temperament przechodniów przypominają, że Tabriz czy Teheran znajduje się tuż za miedzą, a Gruzja pozostaje swoistą anomalią w tym zdominowanym przez zielony sztandar regionie.

Pod kawiarnią Al-Basha kłębią się kobiety w czadorach kroju irańskiego, a przy stacji metra dostrzegam swoistą kolonię z Turcji lub Azerbejdżanu. Choć uważamy Gruzję za kraj chrześcijański, to nie możemy ignorować tego, że ponad 20% jej rdzennych mieszkańców to muzułmanie (zarówno Gruzini, jak i Azerowie), którzy tradycyjnie mają wyższą dzietność i wsparcie finansowe z regionu. Dodatkowo Gruzja ma ruch bezwizowy tylko z Iranem i Turcją, co jest od razu zauważalne w miejskim kolorycie.

Przeciskam się przez ludzkie kłębowisko, przechodzę most na Kavie i wspinam się do głównej arterii miasta – prospektu Rustawelego. Szeroka jezdnia i budowle z egzotyczną manierą wskazują, że jestem w przestrzeni orientalnej i gdybym nie wiedział, że znajduję się w byłych Sowietach, raczej bym tego nie zauważył. Widać szereg ekskluzywnych inwestycji, drogich sklepów, w których wystają znudzone tabuny ekspedientek. Dla kogo to poczynili?, zastanawiałem się, albowiem w Gruzji mieszka około 4,5 mln ludzi, w absolutnej większości nie stanowiących zamożnej masy konsumenckiej i to samo dotyczy sąsiedniej Armenii oraz, w mniejszym stopniu, Azerbejdżanu. Być może Saakaszwili posprowadzał szereg różnych korporacji, które miały stanowić ekspozyturę na lepsze czasy, w zamian za iluzję wielkiego świata obecnego w tym zakaukaskim kraju?

Maszerując w kierunku placu Wolności, zaszedłem do sklepu spożywczego, żeby przyjrzeć się cenom oraz zakupić słynną zdrowotną mineralkę Bordżomi. Pośród towarów globalnych marek regionalnością wybijały się krajowe wina, których degustację można było poczynić na miejscu. Dobry kraj nie tylko do umierania, myślę sobie w trakcie rozmaitych prób i błędów. Pnąc się do wyznaczonego celu, zaszedłem do Muzeum Narodowego oraz Muzeum Sowieckiej Okupacji, w którym znajdowały się ekspozycje od początku ludzkości aż do uzyskania niepodległości przez Gruzję w 1991 roku. W wystawnej i klimatycznie urządzonej sali poświęconej czerwonej mroczności, starsze niemieckie małżeństwo przyglądało się, zszokowane, eksponatom. Korciło mnie, aby im powiedzieć, że komunizm to owoc ich rzekomo wielkiej myśli filozoficznej, albowiem bolszewizmu nie wymyślili Moskale, lecz Niemcy, i to oni przez dziesięciolecia wspierali ruchy rewolucyjne w Rosji, która stała się ofiarą międzynarodowej bandy zbirów, w której prym wiedli Żydzi, Polacy i Gruzini. Przecież Lenin najchętniej przesiadłby się z Kremla do Berlina. Jednak powstrzymałem się od wygłaszania niewygodnych prawd nieznajomym, albowiem na sali nie mogłem dopatrzeć się wizerunku Stalina i Berii, czołowych katów, od których Gruzja, co prawda słusznie, się dystansuje, ale przemilczeć ich nie można. Ale w sumie my też nie chwalimy się naszą krwią z krwi i kością z kości – Feliksem Dzierżyńskim, który miał wybitne osiągnięcia w niszczeniu rodzaju ludzkiego.

Plac Wolności, pusty rano, obecnie zapełnił się pędzącymi automobilami i żółtymi marszrutkami. Wpierw udałem się pod dawne mury miejskie i pod pałac prezydenta. Wracając, zaszedłem do bistra Warszawa, w którym Murzyn polewał Hindusom nadwiślańskie artykuły monopolowe. Wot globalizacja, myślę sobie, skręcając w historyczne stare miasto krętych i wąskich uliczek. Chociaż dzieje Tbilisi liczą kilka tysięcy lat, to stare miasto jest z XIX wieku, albowiem niewiele się ostało po najazdach i pożarach. Główne deptaki utrzymane są w stanie przyzwoitym, w przeciwieństwie do bocznych uliczek, niekiedy zasypanych gruzem z rozpadających się kamienic. Przed sklepami z winami stoją naganiacze na darmową degustację. – Jesteś z Polski? To musisz wejść. Proceder powtarzał się bez litości kilkakrotnie. Pod kościołem betlejemskim zagaduje mnie jakaś rozweselona miejscowa trzódka. Z Polski? To musisz usiąść – i po chwili kolejna próba moich możliwości. Zaiste, ciężko być Lechitą w tym sympatycznym kraju. Co ciekawe, Gruzini bardzo lubią Polaków, ale nie lubią katolików. Swoisty paradoks; może już czasy Polaka-katolika to przeszłość? Pod kolejnym kościołem gruzińskim stoi ksiądz i robi zamaszysty znak krzyża na widok przechodniów. – Zacziem wy eto zdełali? – spytałem. Odpowiedzi nie zrozumiałem, ale rozmowa zeszła na zbliżającą się wizytę papieża. – Zacziem on w Gruziju prijezżajet? My c apostoła Andrieja prawoslawne chrestianie! On chocziet, sztoby my byli heretykami? Łuczsze, sztoby on jechał do islamistow – emocjonował się pop.

Po wysłuchaniu z tłumu niekończących się fraz po turecku, persku czy hebrajsku, poszedłem przekąsić do lokalu przy placu Wolności. Zamówiłem solidną strawę– badridżani (bakłażany faszerowane pastą orzechową), charczo (pikantna zupa z solidną dawką wołowiny) i adżarskie chaczapuri (placek drożdżowy z serem i jajkiem sadzonym), a do tego przepyszne owocowe lemoniady o nieodgadnionych smakach i aromatach. Otrzymałem swój placek, wielkości ludzkiej głowy. Niczym u Hemingwaya nastąpiła konfrontacja człowieka z żywiołem. Lecz tym razem nie zmogłem.

Następnego dnia jadę do Gori, miasta, z którego wywodził się Józef Dżugaszwili, znany bardziej jako Stalin. Po wojnie 2008 roku słychać głosy, że tak naprawdę Stalin Gruzinem nie był, ponieważ jego pradziad przywędrował z kozami do Gori z pobliskiej Osetii, która obecnie jest solidnie odgrodzona przez zawsze miłujących pokój Moskali. Plotki o tym, że coś jest nie tak z pochodzeniem Stalina, wybuchły po jego śmierci w 1953 roku, kiedy radzieccy towarzysze w końcu nabrali odwagi i pewności, a przede wszystkim radości życia. Ponoć Nikita Chruszczow plątał się po Kremlu i bełkotał, że Soso był bękartem niejakiego Nikołaja Przewalskiego, polskiego geodety na służbie carskiej, działającego na Kaukazie i bywającego często w okolicach Gori. Żeby odsunąć wszelkie krępujące podejrzenia, wszechwładny Dżugaszwili miał kombinować przy swojej metryce. Chociaż widoczne jest podobieństwo pomiędzy panami, to akademicka nauka poszła na ratunek reputacji triumfatora nad faszyzmem. Radzieccy badacze stwierdzili jednoznacznie i kategorycznie, że Przewalski Polakiem nie był, ponieważ na ochotnika zgłosił się do gniecenia insurekcji styczniowej. Po drugie geodeta, chociaż zjechał kawał Azji i Dalekiego Wschodu, to nigdy w Gruzji nie był, a w Gori tym bardziej. A po trzecie Nikołaj Przewalski był chory na ówcześnie bardzo wstydliwą dolegliwość, która dzisiaj uznawana jest za szczyt pełni człowieczeństwa, a mianowicie był sodomitą. Tym samym pomnik Stalina na ulicy i koło muzeum jego imienia stał w Gori niepokojony i patrzył ufnie na radziecką rzeczywistość aż do 2010 roku, kiedy niemalże po kryjomu władze go zdemontowały.

Wyjazd z Tbilisi utrudniały korki. Było po 10 rano i miasto zostało zatarasowane przez przemieszczające się chaotycznie automobile. – To godzina porannego szczytu. Życie w Gruzji jest przesunięte o 2 godziny, później chodzą spać i później zaczynają pracę – poinformował mnie kierowca auta, ks. Maciej. Gruzini lubią zajeżdżać, wjeżdżać i czynić rozmaite niekonwencjonalne podjazdy na szosach, a należy pamiętać, że porządny obywatel tego kraju zawsze jest natankowany winem, najczęściej domowej produkcji.

Po odstaniu swojego wyjeżdżamy ze stolicy i przemieszczamy się na północ. Zbliżamy się do obszaru objętego wojną w sierpniu 2008 roku. Ledwie rozrzedziło się na drodze i pośród zabudowań ludzkich, a z pobliskiego szczytu ujrzeliśmy majestatyczny Monastyr Dżwari – Klasztor Krzyża, albowiem to tam w IV wieku św. Nino postawiła krzyż, a w VI powstał klasztor, który z większym lub mniejszym powodzeniem ostał się do dnia dzisiejszego. Kamienista budowla z marchewkowym sklepieniem góruje nad pejzażem starożytnego miasta Mcchety, siedziby patriarchów gruzińskich i źródła historii i dziedzictwa tego kraju. To tam od tysięcy lat krzyżowały się szlaki handlowe. To w Mcchecie w 337 roku proklamowano chrześcijaństwo religią państwową i tak pozostało do dnia dzisiejszego. Mniej szczęścia miały krainy na północ i południe od miasta, ale Mccheta pozostała i drugiego dnia pielgrzymki Franciszka przyjmie biskupa Rzymu w świętej dla Gruzinów katedrze Sweti Cchoweli.

Pędzimy autem po dobrej drodze i ku mojemu zdziwieniu masyw górski widać z oddali, lecz trasa jest jak najbardziej położona na równinie. – Proszę popatrzeć na te domki. Tam mieszkają uchodźcy z wiosek zniszczonych w 2008 roku. Jeden domek stawiali w jeden dzień. Jest to zupełnie inna sytuacja niż w latach 90. w trakcie wojny w Abchazji, kiedy to uciekinierów lokowano w sanatoriach w Bordżomi – przypomniał ks. Maciej obecnie ciut zapomniany konflikt z drugim separatystycznym regionem ze stolicą w Suchumi.

Po chwili wjechaliśmy do Gori, w którym ujrzeliśmy nowoczesny posterunek wojskowy i osiedle. Naprędce skręciliśmy w odpowiednią uliczkę w podmiejskiej przestrzeni i zaparkowaliśmy pod domkiem ukrytym za żelazną bramą. Naprzeciwko stało dwóch mężczyzn leniwie patrzących na świat, po czym jeden z nich wsiadł do samochodu na rosyjskiej rejestracji. Osetia tuż za rogiem. Ks. Maciej instruuje, że na końcu uliczki, na której jesteśmy, znajduje się ulica Stalina. Kusi mnie, żeby po niej pogulać, ale po chwili przychodzi opamiętanie. Nie będę uprawiał pogańskiego rytuału turysty, Stalina być może piekło trawi, a trzeba się zatroszczyć o własną wieczność.

W domku, pod którym zaparkowaliśmy, znajduje się kaplica, gdzie ks. Maciej odprawia w niedzielne wieczory Mszę. – Parafian jest kilkunastu, chociaż znajdujemy się w dzielnicy kiedyś zdominowanej przez katolików. Był też kościół, lecz prawosławni go zabrali i tutaj się urządziliśmy – opowiadał kapłan. W kaplicy znajduje się krzyż z figurą Chrystusa z XIX wieku. Cóż to jest XIX wiek w Gruzji? Ledwie wczoraj! Lecz dla katolików, ciągle pozbawianych materialnych świadectw swojej przeszłości, taka cudem ostała figurka jest istotnym elementem tożsamości. Tym bardziej, że zabieramy duży krzyż, który będzie wisiał nad tronem Ojca Świętego w trakcie Mszy na stadionie. Wielka odpowiedzialność, a być może jakiś odpust mąk czyścowych dzięki temu nastąpi? Przenosimy i pakujemy krzyż do samochodu. Szarko wiąże ramiona krzyża, żeby w trakcie jazdy nie nastąpiło żadne uszkodzenie. – Proszę księdza a jak tu było w trakcie wojny? – pytam, wykorzystując chwilową bezczynność. – Tu było strasznie. Rosjanie wpierw napuścili tutaj Kozaków, Czeczenów, Ormian i innych najemników, którzy grasowali po mieście bezkranie. Rabowali, palili, mordowali – to było straszne. Znajdowano ludzi w swoich domach z poderżniętymi gardłami. Kto mógł, uciekał na południe. Ten pogrom zakończył się, kiedy weszła regularna armia rosyjska, co było planowym działaniem – wspominał czasy grozy kapłan.

Wedle rosyjskiej imperialnej myśli, car uratował Gruzinów od islamskiego miecza na przełomie XVIII i XIX wieku. Za ten ratunek Gruzini mieli terminować pod moskiewskim butem, chociaż góralom nie za bardzo było to na rękę. U progu niepodległości Gruzji wybuchały separatystyczne konflikty, jak ten w Abchazji, w którym pod rosyjską flagą wojował niejaki Szamil Basajew, bohater dla tych, co nie rozumieją kwestii czeczeńskiej.

W trakcie drogi powrotnej uderzył mnie dramat roku 2008. W końcu nie wiadomo, kto i dlaczego zaczął pierwszy strzelać w Osetii. Gruzini wspierani byli przez sprzęt i doradców z USA i Izraela, którzy przytomnie zrejterowali z kraju, kiedy Moskwa przekroczyła granicę. I maleńka Gruzja została sama w beznadziejnej sytuacji. Na nic zdały się zapewnienia atlantyckich możnych tego świata – być może tanki moskiewskie wjechałyby do Tbilisi. Daleko nie miały. Niewątpliwie to powinna być nauczka dla Warszawy. Wielcy i tak dogadają się z Rosją, niezależnie od tego, że wpierw uzbroją i napuszczą na Moskwę tego czy owego politycznego krasnala. I tak to będzie tylko pretekst do zawarcia obopólnie korzystnego new dealu po skończonej awanturze. A Gruzja pozostaje obecnie bez szans na członkostwo w NATO, UE, a z WNP została dyscyplinarnie usunięta. Dla wielu gruzińskich rodzin pozwolenie na pracę w Moskwie oznacza po prostu przeżycie.

W drodze do Tbilisi wypytywałem ks. Macieja o relacje gruzińsko-rosyjskie. – Rosjanie, jak zajęli Gruzję, zlikwidowali autokefalię kościoła, chociaż Cerkiew gruzińska była o nawet 1000 lat starsza od moskiewskiej. Rosjanie narzucili brutalną rusyfikację wszystkich aspektów życia, co oczywiście dla Gruzinów było nie do przyjęcia. Ale teraz patriarcha Eliasz II skłania się ku Moskwie. Co zresztą nie może dziwić. Autokefalia gruzińska powróciła pod koniec lat 70., w czasach radzieckich. Powiązania prawosławia na tym obszarze postsowieckim z dawnym KGB są oczywiste. I dlatego jestem bardzo sceptyczny co do pomysłów, że odnowa chrześcijaństwa ma przyjść z poradzieckiego wschodu – stwierdził kapłan. Przed wjazdem do miasta Szarko wyczytał w internetach oświadczenie patriarchy, w którym apelował o spokój i podkreślił, że papież przyjeżdża na jego osobiste zaproszenie. Czy to coś zmienia? Teraz muszą skończyć się protesty duchowieństwa, ale swoje dalej będą głosić. – To zwykła polityka – skwitował ks. Maciej.

CDN

Tekst pierwotnie ukazał się w Kurierze Wnet

Jeśli lubisz moje teksty udostępnij i polub mnie na Facebooku 

Czytaj także: Jak na gruzińskim kazaniu - reportaż z Gruzji cz.II

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości