Telewizor, internet, sklep monopolowy, a teraz księgarnie! Janusz Palikot straszy wszędzie. A było to tak. Człowiek chodzi sobie spokojnie po dużej krakowskiej księgarni, takiej pełnej tych wszystkich kolorowych pierdół, z listą bestsellerów u wejścia. Na półkach same Marquezy, które przeczytał, Pahmuki, które przeczyta, ale nie teraz, Coelho, których nie przeczyta, bo i po co. Nuda, nuda, nuda. Ale człowiek nie ma co robić, ma co prawda spotkanie, ale dopiero za godzinę, gazety nie wziął, laptopa nie wziął, nawet głupi telefon się rozładował - więc nurza się i nurza w tej nudzie strasznej. Już, już chce wychodzić nudzić się gdzie indziej, aż tu wzrok człowieka przykuwa to:
"Poletko Pana P.". Wyłożone najbardziej szpanerskim miejscu, w okolicach najbardziej bestsellerowych bestsellerów. Człowiek bierze do ręki, za bardzo nie wiedząc, co wziął. Przegląda, przegląda i oczom nie wierzy. Bo to blog jest! Pan poseł od wibratora wydał swój blog w formie książki, konstatuje ze zdziwieniem człowiek. Wpisy poukładane w rozdziały, rozdziały opatrzone słowem od autora, pod każdym wpisem podana liczba komentarzy czytelników. Lans jak się patrzy. Ale nie tylko. W książce Palikota czytelnik nawet nieuważny dostrzeże bogatą warstwę emocjonalną, dostarczającą wzruszeń nie gorszych niż te wszystkie Marquezy. Emocje prawdziwego Palikota. I to za jedyne 28 zł (choć internet mi mówi, że o parę złotówek przepłaciłam). Najbardziej mnie w tym wszystkim dziwi jedno. Książka Palikota jest w księgarniach już co najmniej dwa miesiące. Do tej pory nie słyszałam o niej ani ja, ani nikt z ludzi, z którymi zdążyłam się moim zaskoczeniem podzielić. Po raz pierwszy pan poseł nie zadbał widać o należytą reklamę. Nie włożył koszulki, nie pokazał języka, nie strzelił z wibratora i pozostał niezauważony. Książki nie przeczytałam i czytać nie zamierzam.
Blog Palikota przeglądałam kiedyś dość uważnie, ze względu na pracę. Pomijając parę wyskoków, oceniałam go zawsze jako dobry. Często aktualizowany, pisany niezłą polszczyzną, z dopracowanym layoutem. Na tle blogów polskich polityków wyróżniał się. Widać, że poseł włożył w niego sporo pracy, szkoda, że przez głupie wyskoki zaprzepaścił efekty. Teraz przeglądam "Poletko Pana P." w wersji wydrukowanej, w każdym niemal komentarzu do rozdziału odnajdując skargę posła, że on taki biedny, nierozumiany, że robimy z niego klauna zamiast wysłuchać, co ma do powiedzenia, że on tylko prawdę mówi, że zmian chce, że to, tamto, sramto. I myślę sobie, że z tego Pana P. mogło coś być, gdyby porzucił błazenadę i zajął się "Przyjaznym Państwem". Naprawdę się zajął, a nie na niby. Tak jak przez pół roku udawało mu się systematycznie zajmować się swoim świętej pamięci blogiem. Może wtedy nie musiałabym się wstydzić, idąc z jego książką do kasy. Ani tłumaczyć, że kupiłam ją dla jaj.
Inne tematy w dziale Polityka