W poprzedni weekend wraz z Żoną i Synami wróciłem z dwutygodniowego urlopu na Mazurach. Kiedyś byliśmy zakochani w tym cudzie natury. Po tym wyjeździe minusów zebrało się tyle, że moja Żona już się odkochała, a ja jestem tego bliski. I nie była do tego potrzebna żadna tragiczna burza tropikalna taka jak ta z 21 sierpnia 2007 roku potocznie nazywana "białym szkwałem" (nazwa zupełnie nieadekwatna, ale o tym na koniec). Wystarczył szereg niedogodności które można streścić w trzech słowach: głupota, komercja i pazerność. No to po kolei.
1. Telekomunikacyjna pustynia
Co roku ktoś się chwali, że "wyciągnięto wnioski z białego szkwału w 2007 roku i zbudowano system ostrzegania, którego widocznym znakiem są maszty informujące sygnałami świetlnymi o możliwym załamaniu pogody". Tylko co z tego, gdy z części akwenów nawet nie można się dodzwonić z telefonu komórkowego. Tak, byliśmy kilkaset metrów na wschód od mostu sztynorckiego i zero sygnału! XXI wiek! Jak wezwać WOPR lub pogotowie gdyby wydarzył się wypadek, wywrotka jachtu, zasłabnięcie, utonięcie lub jakbyśmy byli świadkami takiego zdarzenia? O takim luksusie jak sprawdzenie prognozy w Internecie, a tym bardziej jej regularna aktualizacja lub sprawdzenie wędrówki frontów burzowych w aplikacji "Monitor Burz" nawet nie ma co marzyć. A przecież to jest "rzut beretem" od Sztynortu - jednego z największych portów na szlaku Wielkich Jezior Mazurskich. O ile w czasach, gdy byłem młody, silny, beztroski i nie miałem nikogo pod opieką za kogo byłbym odpowiedzialny, a mobilny Internet był jeszcze w powijakach zaakceptowałbym taki stan rzeczy bez mrugnięcia okiem, to mając już trochę więcej lat na karku chciałbym planując dzień mieć dostęp do aktualnych prognoz pogody dla rejonów w które się wybieram, aby nie wydarzyło się to co w tym roku: wypłynęliśmy z portu dosłownie na chwilę i po piętnastu minutach wróciliśmy przemoczeni do majteczek z wystraszonymi Dziećmi, bo burza, której nie było jeszcze w planie gdy udało mi się poprzednio połączyć z Internetem w "międzyczasie" (który wcale nie trwał tak krótko) "zmieniła zdanie" i skręciła nad Kirsajty. Tak na marginesie: przez ostatnie lata prognozy na ICM bardzo się popsuły i często "nie trafiały", za to te z aplikacji "Local Weather" były dość trafne - gorzej, jak się trafiło w miejsce, gdzie nie da się ich pobrać i się bazowało na prognozach sprzed kilkunastu lub kilkudziesięciu godzin.
Co na to właściciele wynajmowanych domków, pensjonatów, gospodarstw agroturystycznych? Ci, którzy są w tej internetowej dziurze przyznają, że są w czarnej d... bo wprawdzie część klientów cieszy się taką "ucieczką od bycia online", to ci, którym brak komunikacji ze światem przeszkadza często stwierdzają, że "więcej tutaj nie wrócą". I druga uwaga na marginesie: o ile w zniszczonej pożarem Czeskiej Szwajcarii (którą odwiedziliśmy na początku lata) pomiędzy poszczególnymi miejscowościami a także początkami i końcami szlaków turystycznych można szybko, często i tanio przemieścić się autobusami, to na Mazurach zobaczenie autobusu bliżej niż w centrum Kętrzyna graniczyło z cudem.
2. Sztynort - pomnik pazerności i głupoty
Czy jest jakaś wiocha w której nie da się nawet na 5 minut zaparkować samochodu bez płacenia za parking (chyba, że wiedzie się na prywatną posesję kogoś znajomego)? Tak, dobrze się domyślacie. To Sztynort! W całej wsi poustawiano zakazy zatrzymywania. Nawet nie da się do sklepu spożywczego wejść bez płacenia za parking. To była pierwsza z przyczyn przez które (mimo że mieliśmy kwaterę "rzut beretem" od Sztynortu) nie zdecydowaliśmy się choć raz uczestniczyć w imprezach szantowych jakie odbywają się w tutejszym porcie. Drugą przyczyną był brak chodników lub jakichkolwiek ścieżek pieszych, pieszo-rowerowych lub czegokolwiek w tym stylu. Gdy rano chodziłem sobie pobiegać, to samochody osobowe, dostawcze, a nawet ciężarowe wielokrotnie śmigały mi obok łokcia. Dlatego nie zdecydowaliśmy się iść w nocy nieoświetloną drogą bez chodnika lub choćby przyzwoitego pobocza tylko po to, aby posłuchać szant i ewentualnie wypić jedno piwko. Ciągnięcie dzieci w tych okolicznościach tym bardziej odpadało. Most sztynorcki? Projektanci i wykonawcy tego bubla w obecnej postaci powinni dostać ignobla w dziedzinie architektury. Części "piesze" są oddzielone od części "samochodowej" barierkami sięgającymi powyżej kolana, więc przejście z jednej strony mostu na drugą aby na przykład zrobić zdjęcie stanowi niemałe wyzwanie. Ale to jeszcze nic. Owe barierki kończą się nie na asfalcie, nie na poboczu, tylko na wysokiej trawie. W dodatku o ile część "piesza" jest i tak za wąska, aby się na niej zmieścić z przeciętnej szerokości wózkiem dziecięcym, to w końcówce zwęża się jeszcze bardziej, aby nie zmieściła się nawet wąska "spacerówka". Oczywiście przez to wejście na tę część "pieszą" od strony trawy na jednym końcu mostu i wyjście z niej na drugim końcu mostu na podobną trawę jest tak niewygodne, że ludzie chodzą częścią "samochodową" i tylko jeśli coś nadjeżdża decydują się przegramolić za bariery. A trawa na początku i końcu części "pieszych" niedeptana i nie niepokojona przez turystów i lokalsów rośnie tu bujna, gęsta i wysoka. Oczywiście o ile Szytnort "zainwestował" w koszmarne ilości płatnych parkingów, to w jakikolwiek maszt telekomunikacyjny nie zainwestował. Stąd ta dziura telekomunikacyjna. A aż prosi się, aby tam coś postawić, bo tuż obok są cztery połączone jeziora: Dargin, Kisajno, Dobskie i Łabap, więc ze względu na dużą otwartą przestrzeń wiatr i fala potrafią tu się mocno rozhulać - dlatego to właśnie w tym rejonie 21 sierpnia 2007 roku zatonęło najwięcej jachtów i zginęło najwięcej ludzi. Prowadzi tamtędy "jachtostrada" łącząca Giżycko z Węgorzewem i w weekendy jest tam naprawdę "tłoczno". Więc jak logiczne wytłumaczyć to, że jest tam również dziura z której nie da się telefonicznie wezwać pomocy?
3. Bunkry w Mamerkach, czyli jak komercha wyparła historię.
Byliśmy z Żoną w Mamerkach dawno, dawno temu, jak jeszcze nie byliśmy małżeństwem. Teren ten wtedy wyglądał dość dziko i dziewiczo, ale za to za śmieszne grosze można było od obsługi kupić dokładną mapkę pokazującą gdzie znajduje się który bunkier, jak do niego dojść, jak wrócić. Dodatkowych atrakcji za dużo nie było, ale za to wieża widokowa była zlokalizowana na suficie jednego z najwyższych bunkrów, więc wejście na nią było atrakcją. Na leśnych duktach były poustawiane mini drogowskazy dzięki którym można było znaleźć bunkier, który nas interesuje. Miało to swój urok, choć turystów było tutaj niewielu.
Dziś wygląda to zupełnie inaczej. Zlokalizowano tu "muzeum" w którym oprócz ogromnego modelu rakiety V2 oraz chyba dwóch dużych i ciekawych makiet (jedna przedstawia bitwę pod Monte Cassino a druga obronę Stalingradu - mam nadzieję, że o niczym nie zapomniałem) i strasznie "plastikowej" pseudorepliki U-bota (przy wnętrzu jeszcze trochę się postarano, ale replika "kiosku" i "kadłuba" to totalny plastik) można znaleźć bzdury takie jak opowieści o rzekomym "latającym talerzu nazistów" który w 1945 roku miał wyciągać 10 Machów (dla porównania najszybsze samoloty wyprodukowane do czasów obecnych osiągają: wojskowy SR=71 Blackbird 3,3 Ma a doświadczalny X-15 około 6 Ma) oraz "bursztynową komnatę" której plastikowe wykonanie aż drażni oczy. Nowa wieża widokowa się chwieje (im więcej osób na wierzy i im większy wiatr, tym większe odchylenia od pionu - wyjątkowo nieprzyjemne uczucie). Turystów tym razem jest od groma, choć cena biletu nie jest już niska. Prawie wszyscy zwiedzają tylko "muzeum", dwa bunkry połączone tunelem technicznym obok muzeum oraz pięć "bunkrów gigantów" po drugiej stronie drogi. Drogowskazy do pozostałych bunkrów poznikały, a mapki są tak niedokładne, że trudno jest na ich podstawie znaleźć którykolwiek z trzydziestu bunkrów niebędących tymi głównie odwiedzanymi atrakcjami. A pamiętam, jak naście lat temu nie tylko zwiedzaliśmy różne rodzaje bunkrów, ale nawet widzieliśmy kilka bunkrów których budowę przerwano, dzięki czemu można było zobaczyć to co jest między pomieszczeniami dla ludzi a szczytem betonowej "czapy" bunkra - wbrew pozorom wcale nie jest to lity beton... ale o tym nie wie nawet większość mazurskich przewodników. Dziś trudno te bunkry odnaleźć, prawie nikt do nich nie chodzi, więc leśne dukty pozarastały, pokryły się błotem... Komercja, a w zasadzie brutalna, tandetna komercha wyparła historię i przygodę eksplorowania nieznanego.
4. Mazury Air Show w Kętrzynie, czyli cień własnego cienia.
Kiedyś "Mazury Air Show" to była potężna impreza lotnicza - jedne z największych pokazów lotniczych w Polsce. Przybyłe samoloty prezentowały się w locie nad jeziorem Niegocin, więc z Giżycka można było je oglądać za free. Dziś impreza ograniczyła się do lotniska w Kętrzynie. Generalnie imprezy lotnicze w Polsce dzielą się na te płatne i pełne atrakcji (np.: Antidotum Airshow Leszno lub AirSHOW Radom) oraz na te bezpłatne, na których atrakcji jest dużo mniej (np.: Fly Fest Piotrków). Organizatorzy tegorocznej edycji Mazury Air Show Kętrzyn najwyraźniej postanowili połączyć te dwie cechy: było drogo, a atrakcji niewiele. Imprezę że tak powiem ratowało wojsko. O ile w ubiegłym roku nowa władzunia surowo zakazywała udziału wojska we wszelkich imprezach z wyjątkiem WOŚP (wszelkie pikniki wojskowe były zakazane, a udział sprzętu wojskowego w imprezach lotniczych ekipie PO "śmierdział PiS-em"), to wyraźnie widać, że w tym roku radykalizm tuskistów i kosiniakowców się stępił i wróciła odrobina normalności - oprócz zespołu akrobacyjnego ANBO z Litwy (latającego na starych, ale jarych tłokowych Jakach 50) główne atrakcje były na ziemi: śmigłowiec PZL W-3 Sokół z "Kawalerii Powietrznej" w Tomaszowie Mazowieckim, samolot PZL M28 Bryza z bazy w Powidzu oraz szereg specjalistycznych pojazdów wojskowych: moździerz samobieżny "Rak", wyrzutnie pocisków rakietowych "Homar-K" i "Langusta", wyrzutnia dronów bojowych, transportery, pojazdy wsparcia technicznego itp... Ech, kilka lat temu to samo, a nawet więcej oglądaliśmy na Kaszubach za friko... podobnie w podłódzkim Beleniu... ale to "pisowskie" czasy były. Dziś za mniej trzeba płacić.
5. Konsulat Świętego Mikołaja, czyli jak zainkasować grubą kasę i maksymalnie wkurzyć gości.
Ponieważ pogoda w tym roku była wyjątkowo kapryśna, a ze sprawdzeniem prognoz mieliśmy wieczne kłopoty, więc zafundowaliśmy Dzieciom jak najwięcej atrakcji na lądzie. Niestety ktoś nam podpowiedział "Konsulat Świętego Mikołaja" w Kętrzynie, w którym jest piękne muzeum ozdób choinkowych, a dzieci mogą samodzielnie zrobić (w sensie wydmuchać z rozgrzanego szkła i własnoręcznie ozdobić) bombki... Tyle zapowiedzi, a jakie realia? Cztery dychy za wejście od łebka i nie ma, że ktoś kupi bilet dla dziecka i sam pójdzie na miasto, bo obsługa jest ograniczona do minimum. Składa się z dwóch osób: bardzo niemiłego pana, który głównie gada głupoty, przegania zwiedzających z kąta w kąt i nie pozwala niczego spokojnie dokończyć ani na spokojnie obejrzeć oraz pani - miłej, ale potwornie zestresowanej... i trudno się dziwić, bo tego dnia kilka grup wcześniej mieli wypadek - dziecko złapało rączką za roztopione szkło i bardzo poważnie poparzyło sobie dłonie (jeśli szkło przykleiło się do dłoni, to dziecko się nacierpiało, będzie miało "z głowy" resztę wakacji i blizny na całe życie. Oczywiście nie musiało tak być, gdyby ów niemiły pan zachowywał się odrobinę rozsądniej (według mnie to, że kazał butlę z gazem zakręcać jednemu z turystów jest skandalem samym w sobie - gdyby gość jej dobrze nie zakręcił, to moglibyśmy wszyscy wylecieć w powietrze). Można było spokojnie i bez pośpiechu przechodzić od punktu do punktu: teraz bombki dmuchamy, teraz malujemy metodą sitodruku, teraz ozdabiamy przyklejanym puszkiem i brokatem, a teraz bombki schną, a my idziemy w tym czasie zwiedzać muzeum. Zamiast tego był ciągły pośpiech i chaos... a gdzie się człowiek spieszy... tam się to kończy na poważnie poparzonym dziecku. I chociaż w muzeum było naprawdę dużo pięknych bombek i innych ozdób choinkowych, to wkurzony wiecznym przeganianiem z kąta w kąt i głupimi tekstami tego prymitywa jakoś nie potrafiłem się tym cieszyć.
6. Reszel - tam nawet nie dotarliśmy... dotrzeć nie zamierzamy i nadal odradzamy... a przy okazji "rykoszetem" oberwała Święta Lipka.
Zanim przejdę do chwalebnych wyjątków wspomnę krótko o jednym miejscu tak obrzydliwym, że do niego nie dotarliśmy i musimy je zdecydowanie odradzić. To Reszel. Byliśmy w tym miasteczku bardzo dawno temu. Było przepiękne: zamek, kościół, most, mury obronne, park zlokalizowany w dawnej fosie i jej okolicach. Nie, nie pomyliłem się, to miasteczko naprawdę kiedyś było przepiękne. Ale kiedy odwiedziliśmy je podczas naszej poprzedniej wizyty na Warmii i Mazurach, wówczas nasz stosunek do tego miejsca diametralnie się zmienił. Generalnie barierki dostępnej do zwiedzania wieży kościoła były bardzo kiepsko zabezpieczone, więc przez cały ten etap zwiedzania musieliśmy kurczowo trzymać nasze Dzieci (wówczas jeszcze małe i bardzo ruchliwe) aby nie runęły kilkadziesiąt metrów w dół. Ale to był dopiero początek kłopotów. Gdy już kupiliśmy bilety na zamek, wówczas sprzedający je cieć "dobrotliwie" nam wyznał, abyśmy jakoś odwracali uwagę dzieci od znajdujących się tam eksponatów i rycin, bo one nie nadają się dla dzieci. Jacyś psychopaci administrujący tym zamkiem przerobili go na jedną wielką ekspozycję poświęconą torturom. W dodatku byli tak zboczeni, że szczególną uwagę poświęcali tematyce pochwowo - odbytniczo - genitalnej. Więc dziecko na podstawie tejże ekspozycji mogło się nauczyć, że pochwa i inne kobiece narządy rodne służą głównie do tego, aby je miażdżyć, rozrywać, coś w nie wbijać... jak się ma do czynienia z homoseksualistą, to do tego samego służy odbyt... no a miażdżenie jąder to sprawa oczywista. Skąd to zboczenie? Bo na zamku tym wykonano ostatni w Europie wyrok śmierci za rzekome czary. Nieważne, że w tym czasie zamek, a także cały ten teren należał do protestanckich Prus, a skazana na podstawie idiotycznych zarzutów Barbara Zdunk przeszła przez cały "europejski" i "praworządny" system pruskiego sądownictwa z podpisem cesarza na sam koniec. Ważne, że to są dziś ziemie polskie, a zamek nosi tak pasującą do propagandowej narracji nazwę "Zamek Biskupów Warmińskich"... więc ktoś dał pieniądze na taką a nie inną ekspozycję. Kto? Sfinansowano ze środków Unii Europejskiej.
Przy okazji oberwało się Świętej Lipce. Kiedyś, gdy jeszcze Reszel nadawał się do zwiedzania przez Dzieci, sanktuarium w Świętej Lipce z niecodziennymi organami (zaskakującymi nie tylko barwą dźwięku, ale także ruchomymi elementami - to wygląda jak połączenie organów kościelnych z ogromną szopką przedstawiającą Zwiastowanie Najświętszej Maryi Panny) były jednym z kilku punktów wycieczki zlokalizowanych w jednej okolicy. Teraz, gdy Reszel już do zwiedzania przez Dzieci się nie nadaje, moi Synowie byli bardzo zdegustowani tym, że jechali godzinę aby zobaczyć jedne organy. I wiecie co... nie dziwię im się, bo ja tam się przy następnej wizycie też już nie wybiorę.
Na szczęście są CHWALEBNE WYJĄTKI: Wilcze Lotnisko, Wilczy Szaniec, Ogonki, jez. Stręgiel, Sapina...
Aby być obiektywnym opiszę także to, co mi i Dzieciom się w trakcie tegorocznej wizyty podobało.
Niewątpliwie największą atrakcją była filia "Muzeum 303". Byłem trochę zaskoczony, bo kilka lat temu ta filia była zlokalizowana na lotnisku w Kętrzynie, a teraz okazało się, że została przeniesiona na tzw. "Wilcze Lotnisko" tuż obok "Wilczego Szańca" w Gierłoży. To raj dla miłośników lotnictwa. Przede wszystkim statki powietrzne: PZL-104 Wilga (sportowy, tłokowy), MiG-21 (odrzutowy, myśliwski), Su-22 (odrzutowy, szturmowy), Ts-11 Iskra (odrzutowy, szkolno-treningowy), An-2 (tłokowy, transportowy, wielozadaniowy), Mi-2 (lekki śmigłowiec wielozadaniowy). Do kabin większości tych samolotów i jednego śmigłowca można było wsiąść. Największą furorę robiła Wilga która była w prawie idealnym stanie, więc każdy ruch drążkiem lub orczykiem przekładał się na ruch lotek, steru wysokości lub kierunku. W świetle zachodzącego słońca najpiękniej prezentowała się Iskra. Oprócz tego ogromna ekspozycja poświęcona polskim lotnikom w bitwie o Anglię, a zwłaszcza Dywizjonowi 303 (w tym kompletny mundur wyjściowy i kombinezon bojowy). Klimat tworzyły baraki zbudowane dokładnie na wzór tych w których dyżurowali piloci, a dopełniały go umieszczone pod wiatami ciężarówki, samochody osobowe i motocykle z tamtej epoki. Bilety tanie (za całą naszą piątkę zapłaciliśmy razem 99 złotych, czyli o ponad połowę taniej niż w idiotycznym "Konsulacie Świętego Mikołaja", a ekspozycja tak świetna, że się wychodzić nie chce... i chce tutaj wracać. Tylko jednego z dawnych eksponatów mi brakowało - repliki samolotu Hawker Hurricane na którym w Bitwie o Anglię walczyli piloci Dywizjonu 303 - trafił do głównej siedziby muzeum.
Drugim miejscem, które od naszej poprzedniej wizyty przeszło pozytywną przemianę jest Wilczy Szaniec w Gierłoży. Odkąd teren przejęły Lasy Państwowe ten kompleks wysadzonych bunkrów wiele zyskał. Budynki w których są ekspozycje, sklepik itp... są dużo bardziej estetyczne, przewodnicy bardziej się starają, a z ziemi już nie sterczą jak kiedyś kawałki drutów. Dla tych, co wolą zwiedzać bez przewodników przygotowano tabliczki z opisami kolejnych bunkrów oraz elektroniczne audioprzewodniki w kilku wersjach językowych. I Synom i mnie ten punkt wycieczki bardzo się spodobał. Wprawdzie komercja i tandeta tu też się wdziera - są tu takie firmy, co oferują przejażdżkę drezyną lub rowerową pseudodrezyną za 150 złotych od pięcioosobowej rodzinki lub zwiedzanie mniej znanej (ale również mniej atrakcyjnej) części Wilczego Szańca pojazdem wojskowym, które miałoby naszą rodzinkę kosztować 200 lub 250 złotych w zależności od pojazdu, ale na szczęście korzystanie z ich usług nie jest obowiązkowe.
Są także rejony, które od poprzedniej naszej wizyty nie zmieniły się prawie wcale. I chwała Bogu! Te rejony, to położona na samym końcu oznakowanego szlaku żeglownego miejscowość Ogonki, leżące już za szlakiem jezioro Stręgiel, rzeka Sapina. W Ogonkach trochę rozrasta się infrastruktura portowo - czarterowo - noclegowa, ale ilość turystów nie jest tam jeszcze tak przytłaczająca jak w innych częściach szlaku Wielkich Jezior Mazurskich. Z kolei za mostem, już na jeziorze Stręgiel jachtów żaglowych i motorowych, skuterów wodnych ani łodzi motorowych już prawie wcale się nie spotyka. I to jest właśnie piękne! Cisza, spokój, krajobrazy, przyroda. Najczęściej spotyka się tu kajakarzy, często również wędkarzy. Zapuściliśmy się także i my - piątka ekscentrycznych wariatów, która postanowiła swoją małą łódeczką przemierzyć Stręgiel i odcinek Sapiny od jeziora Stręgiel do jeziora Gołdapiwo i z powrotem. Postanowiliśmy tę trasę przebyć za pomocą silnika elektrycznego i akumulatora którym co jakiś czas odpoczynek dawały wiosła i moje mięśnie. I udało się! Wytrzymał zarówno akumulator jak i moje łapska. Sapina jest piękna: dzika, lesista, ocieniona, niemal dziewicza. Spośród wszystkich rzeczno - kanałowych szlaków jakie do tej pory przemierzyliśmy naszą "Malusią" Sapina ustępuje nieznacznie tylko jednemu: z jeziora Dębno przez Robotno do ścieżki edukacyjnej "Bobrowiska" i z powrotem - ta trasa w Brodnickim Parku Krajobrazowym jest najpiękniejszą jaką kiedykolwiek płynęliśmy.
Kilkadziesiąt kilometrów obok... inne Mazury, inny świat.
Na drugą połowę urlopu przenieśliśmy się w okolice Ełku do wsi Makosieje nad Jezioro Selmet Wielki. To raptem kilkadziesiąt kilometrów na wschód od Wielkich Jezior Mazurskich, a zupełnie inne Mazury i jakby inny świat. Mniej turystów, mniej hałasu, mniej komercji. Ludzie jacyś milsi i bardziej życzliwi turystom... i nawet Internet dochodzi. Tutaj sobie naprawdę odpoczęliśmy, choć dorwała nas inna pogodowa uciążliwość: o ile w pierwszym tygodniu były deszcze i zimno, to teraz zrobiły się upały i totalna flauta... nasza Malusia pod żaglami wlokła się tak niemiłosiernie, że każdy rejs kończyliśmy znudzeni na wiosłach lub na silniku elektrycznym. Ale było fajnie.
Reasumując
Atrakcje turystyczne położone niedaleko szlaku Wielkich Jezior Mazurskich przez coraz większą komercjalizację i nastawienie na masowego turystę niestety tracą swój urok. A z kolei nikt nie pomyślał o tym, aby dotrzeć tam z dobrodziejstwami cywilizacji w pozytywnym znaczeniu: aby można było się dodzwonić z telefonu komórkowego (zwłaszcza do mazurskiego WOPR - 601 100 100 ten numer znam na pamięć, bo nigdy nie wiadomo czy ktoś nie będzie potrzebował pomocy), sprawdzić prognozę pogody, zaparkować samochód bez płacenia kroci za parking lub dojechać pekaesem do najbliższego miasta lub choćby sklepu spożywczego. Same maszty mrugające światłem przed burzą na nic się zdadzą, gdy ratownicy WOPR o osobach pilnie potrzebujących pomocy będą się musieli dowiadywać "pocztą pantoflową"... bo w danym miejscu nie będzie zasięgu telefonii. Bo gdy ktoś się znajdzie pod wodą lub choćby z ograniczoną ilością tlenu w przewróconym jachcie, to o jego życiu lub śmierci mogą decydować minuty, a nawet sekundy. Pewnie niebawem znów tam wrócimy. Ale wrócimy nie do przeżartego komercją głównego szlaku, tylko gdzieś na północ w okolice Ogonków... na południe w okolice zatoki Zamordeje... na wschód w okolice Ełku... lub na zachód w okolice Iławy. A że już tam byliśmy? Nieważne. Jak to śpiewał Zbigniew Wodecki "Lubię wracać tam gdzie byłem już"...
Inne tematy w dziale Rozmaitości