tad9 tad9
117
BLOG

"przewrót wrześniowy", czyli - trochę futurologii politycznej

tad9 tad9 Polityka Obserwuj notkę 14

Uwaga: wpis jest długi, przypominam jednak, że nie ma – niestety – obowiązku czytania moich długich wpisów...

    Wydaje się, że szybkim krokiem zmierzamy do Wielkiej Kulminacji. Czas przesilenia jest chyba wyznaczony - idzie o późne lato, czy wczesną jesień tego roku. Wtedy właśnie dojdzie do próby odsunięcia PiS-u od władzy. Co prawda mówi się, że wcześniejsze wybory nikomu nie są – teraz – na rękę. LiD jest słaby, SO i LPR też, PO zaś może cierpliwie czekać pełną kadencję Sejmu licząc na zużycie się PiS-u. Nie jest to jednak takie proste. Pełna kadencja tego Sejmu to dla postkomunistycznej oligarchii jeśli nie aż katastrofa, to przynajmniej duża - i kosztowna - nieprzyjemność. A skoro obóz postkomunistyczny nie może sobie pozwolić na pełną, czteroletnią kadencję Sejmu zdominowanego przez PiS, to musi próbować coś z tym fantem zrobić. Sposobów nie jest znów tak wiele - albo gra na rozpad koalicji, albo rozwiązanie Sejmu pod naciskiem zewnętrznym - na przykład pod wpływem nacisku "ulicy". Ewentualnie - gra na jedno i drugie na raz. I tą trzecią ewentualność uważam za najbardziej prawdopodobną. Ale - doprowadzić do wcześniejszych wyborów - to jeszcze nie wszystko. Idzie też o szybkie wyjęcie z rąk PiS aparatu państwa. Pozostawienie go PiS-owi na czas kampanii wyborczej - to zbyt niebezpieczne. I tu jedynym wyjściem wydaje się powołanie nowego rządu, do czego wiedzie konstruktywne wotum nieufności. SLD przedstawiło taki projekt, klucz do jego realizacji ma w ręku Platforma Obywatelska.

    Tusk i jego paladyni nie mają - jak sądzę - wiele przeciw rzuceniu się w objęcia LiD-u, a jeśli coś ich od tego powstrzymuje, to tylko "terror opini" - PO wyrosła na sprzeciwie wobec III RP, ta nuta wciąż miło brzęczy w uszach elektoratu PO i jej działaczy (niższego szczebla). Tusk potrzebuje więc alibi, czegoś co pozwoli zakrzyknąć: "w tej sytuacji, dla dobra państwa, przejściowo, stajemy obok lewicy!". Takim alibi może być wyjście polityki na ulicę. Wobec "anarchizacji kraju", czy "dla wygaszenia konfliktu społecznego" PO będzie gotowa się "złamać" i pójść na numer z konstruktywnym wotum nieufności. Nie będzie, rzecz jasna, mowy o żadnej koalicji. Będzie to tymczasowy rząd "fachowców" (a może nawet "Autorytetów"), ponadpartyjny, mający za cel administrowanie - do czasu wyborów. Kandydata na premiera już mamy - Jacek Żakowski wytypował Zolla. Przypuszczam, że pan Rotfeld nie odmówiłby teki szefa MSZ. Zresztą - nie martwmy się o skład rządu. "Fachowców", a już zwłaszcza "Autorytetów" mamy za trzęsienie...  

    Czy oligarchia zaryzykuje wyprowadzenie polityki na ulicę? Ależ o niczym innym nie marzy! Poszukuje jedynie dźwigni, która uruchomiłaby ten proces (Geremek niedawno żalił się w "GW", że bardzo chciałby zobaczyć demonstracje na ulicach, ale nie wie jak zachęcić ludzi do demonstrowania). Przecież, w ciągu ostatnich 2 lat, politykę na ulicę próbowano wyprowadzić dwukrotnie. Dotąd - z marnym skutkiem. Przypomnijmy - dla rozrywki i nauki - te próby.

Próba pierwsza - "na Giertycha" czyli "bunt młodzieży".

    Zdaniem Jadwigi Staniszkis jedną ze strategii stosowanych przez komunistów w celu zarządzania systemem, była „regulacja przez kryzysy”. Strategia polegała na prowokowaniu (czy przyspieszaniu) kryzysów w wygodnych dla władzy sferach. Przy okazji kryzysów stosowano środki nadzwyczajne rozładowujące napięcia systemu. Kryzysy prowokowano – między innymi – manipulując symbolami ważnymi dla tego czy innego środowiska (dla inteligencji, czy robotników). Według Staniszkis takimi sprowokowanymi kryzysami były kryzysy z lat 1968 czy 1970. Nas interesuje tutaj idea „regulacji przez kryzys”. Od chwili objęcia władzy przez PiS mamy do czynienia z powtarzającymi się próbami wywołania kryzysu, który jeśli nawet nie pozbawi PiS władzy, to przynajmniej utrudni mu życie. Do wywołania kryzysu potrzebny jest zapalnik, jakiś symbol wokół którego dałoby się zorganizować protest, i taki symbol szybko znaleziono. Był nim Roman Giertych. Jak pamiętamy pojawieniu się Giertycha w ministerstwie towarzyszyły demonstracje uczniowskie. Dość rachityczne, ale nawet wokół rachitycznych demonstracji da się zrobić szum medialny i atmosferę czegoś "Ważnego". Organizowaniem demonstracji zajmowała się - dotąd szerzej nieznana - organizacja o nazwie Inicjatywa Uczniowska, jak się okazało, związana z Federacją Anarchistyczną.  Młodych anarchistów z entuzjazmem poparli politycy postkomunistyczny - od SLD po PD. Na posterunku był - jak zwykle w takich razach niezawodny - Marek Edelman, tym razem w roli "wujka-dobra rada". "Moja rada dla młodych ludzi, którzy chcą się zaangażować przeciw Romanowi Giertychowi jest oczywista - mówił Edalman - Trzeba walczyć przeciw temu co on reprezentuje, protestować, wychodzić na ulice, krzyczeć". O medialnym wsparciu dla "zbuntowanej młodzieży" rozpisywał się nie będę. Było ono potężne.

    Liczono, że konflikt się rozszerzy na inne tzw. "grupy społeczne". Platformą dla organizatorów protestu stała się "Gazeta Wyborcza". 26 czerwca 2006 roku ukazał się w GW artykuł Sławomira Sierakowskiego, artykuł miał tytuł "Coś pękło, coś się zaczęło". Według Sierakowskiego sytuacja dojrzewała do wybuchu. Jego zdaniem "hasła sprzeciwu wobec ministra Giertycha z manifestacji studenckich i uczniowskich trafią (...) na sztandary związkowców, robotników i działaczy związanych dotąd z obroną praw pracowniczych". Dla Sierakowskiego był to przejaw "budzenia się społeczeństwa" podobny do tego, z czasów pierwszej "Solidarności", gdy połączyły się siły robotników i inteligentów. "Wiele wskazuje na to - wieszczył Sierakowski - że nadchodzące wakacje (...) będą jedynie ciszą przed burzą (...) będzie to czas przygotowania akcji, które kulminację powinny znaleźć w październiku". Najważniejsza - zdaniem Sierakowskiego - była taka koordynacja działań, by doszło do współpracy "wszystkich zaangażowanych w kontestację środowisk". Powinno więc powstać jakieś "porozumiewawcze ciało", a w odpowiednim momencie dojść ma do "przemyślanej i dobrze zaplanowanej radykalizacji działań". Sierakowski wyjaśniał, że ma na myśli "strajk studencki połączony z całym szeregiem innych akcji".

    Zostawmy na boku zdumienie z faktu, że największy dziennik w kraju, ponoć umiarkowany stał się platformą organizowania protestów społecznych, i że ktoś taki jak Sierakowski (a więc teoretyk i organizator rewolty) robi za komentatora i publicystę politycznego. Zostawmy to na boku i zastanówmy się o jakież to jeszcze - oprócz strajków studenckich - "inne akcje" miał na myśli Sierakowski. Ano - najwyraźniej, między innymi, strajk szkolny. Lansowany przez "GW" na jednego z liderów "buntu" Aleksander Pawłowski z Inicjatywy Uczniowskiej (pamięta go ktoś jeszcze?) zapowiadał, że "we wrześniu w szkołach zaczną działać komitety strajkowe". Pawłowski, swoją drogą, nie miał nic przeciw stosowaniu przemocy na ulicach. Zwierzał się przy jakiejś okazji: "Co do przemocy, to nie umniejszałbym dokonań anarchistów z Genui. Czas pokojowych protestów, na które z politowaniem patrzą politycy, się skończył" (cyt. za: Leszek Śliwa, Polowanie z nagonką, Gość Niedzielny 22.06.2006). Dobrze, uczniowie i studenci, ale - skąd się wzięli u Sierakowskiego robotnicy? To dopiero ciekawostka. Otóż, do organizowania "spontanicznej rewolty" zaangażowano też ostro lewicowe środowisko ZZ "Sierpień 80" i związanej z "Sierpniem" Polskiej Partii Pracy  (nie licząc drobnicy trockistowskiej, komunistycznej i anarchistycznej - pisałem o tym rok temu w tekście "Czy powstanie wyklęty lud ziemi?")

    azwijmy to środowisko "twardą lewicą" (by odróżnić je od "lewicy kulturowej" skupionej wokół "Krytyki Politycznej"). "Twarda lewica" to - rzecz można - lewica w starym stylu, a więc lewica, która marksistowkim zwyczajem główny nacisk kładzie na konflikty klasowo-ekonomiczne. Tak więc, to - doprawdy - paradoks, że "twarda lewica" działać miała na rzecz ochrony interesów największych kapitalistów w naszym kraju... Nie, nie chcę powiedzieć, że "twarda lewica" dała się wykorzystywać oligarchom nieświadomie. Obie strony wiedziały co jest grane. Przemysław Wielgosz pisał w "Le Monde Diplomatique": "Wbrew temu co mówi Giertych, demonstracje nie są prowadzone jedynie przez gejów, radykalnych lewicowców i anarchistów. Widzimy na nich prominentnych zwolenników fundamentalizmu rynkowego. Wygląda na to, że walka z nielubianym ministrem to sposób na ocalenie demokratycznego pozoru tam, gdzie demokracja jest wykluczona. To próba zorganizowania polityki wokół spektaklu antagonizmu, który nie narusza panującego stanu rzeczy i skutecznie kanalizuje potencjał społecznego niezadowolenia" (Le Monde diplomatique, czerwiec 2006).

    Ale - w takim razie - skoro "twarda lewica" nie miała złudzeń w co grają siły nakręcajace "bunt", to po co pchała się w ten interes? No cóż - gdy dochodzi do zamieszania, zawsze można coś ugrać. Wydarzenia uliczne czy strajki mają swoją dynamikę, i kto wie w jaką stronę by się to wszystko potoczyło, gdyby do "spontanicznego buntu" doszło?  Pisał w "Le Monde diplomatique" Zbigniew Marcin Kowalewski: "Okazja (sprzyjająca chwila) do wszczęcia walki o zmianę układu sił nigdy nie spada z nieba. "Okazja sama się nie stwarza, toteż nie należy czekać na nią z założonymi rękami. Do jej powstania konieczne są warunki, ale stwarza się je głównie subiektywnymi środkami"-  pisał wybitny strateg wietnamski, gen. Tran Van Tra. Dobrze wykorzystana okazja stwarza następne okazje do korzystnych zmian w układzie sił" (Le Monde diplomatique, lipiec 2006)

    Interesujące może być prześledzenie tego, jak kształtował się stosunek PO do szykowanej rebelii. Początkowo PO trzymała się na lekki dystans, ale - już w lipcu 2006 Tusk zmienia zdanie i oświadcza: "Do tej pory byłem skłonny nie poddawać się ogólnej panice, że Giertych zniszczy polską szkołę, dzisiaj zaczynam się zastanawiać, czy Platforma nie powinna kategorycznie, bardzo mocno włączyć się w próbę wyeliminowania tych zagrożeń" (Tusk dla "Przekroju" 1 lipca 2006).  Jak pamiętamy (?) Tusk w końcu zdecydował się na organizowanie "protestu społecznego". We wrześniu 2006 zapowiadał, że wkrótce "władza zobaczy tysiące zdeterminowanych ludzi, co z pewnością pomoże osiągnąć nam cel - samorozwiązanie Sejmu i rozpisanie nowych wyborów parlamentarnych" (Cel - nowe wybory, rozmowa z D.Tuskiem, GP 27.09.2006)

    No dobrze, ale dlaczego w końcu nie doszło do montowanego "buntu" uczniów, studentów i robotników? Możemy pospekulować. Zapewne środowiska mające odpalić "bunt" młodzieży mocno przeceniły i potencjał buntu i swoje wpływy i zdolności mobilizacyjne (przynajmniej na jesień 2006 roku), podobnie było z "twardą lewicą", która miała buntować proletariat. Ale - poza tym -zdarzyły się i inne rzeczy, które "bunt" rozładowały.

Po pierwsze - Giertych miał szczęście. W Gdańsku popełniła samobójstwo uczennica męczona przez kolegów i tematem numer jeden nie było już hasło "Giertych niszczy szkołę", ale "przemoc w szkole" i projekt "zero tolerancji". Powiedzieć można - trup zdarzył się w samą dla Giertycha porę (jeśli czynnik ten faktycznie miał znaczenie)

Po drugie - zwyczajnie - nie było nastroju na demonstracje i bunty. Medialna histeria okazała się niewystarczająca, atmosfery nie nakręcono wystarczająco mocno. Za organizowanie protestów ulicznych ostatecznie wzięła się PO i efekt tych działań wypadł dość żałośnie. Październikowa manifestacja Platformy była zlotem działaczy dyscyplinowanych groźbą kary pieniężnej za absencję... Do tego, manifestacja Platformy została skutecznie skontrowana manifestacją PiS. Partie pokazały, że - co prawda - na ich wezwanie tłumy nie gromadzą się spontanicznie, ale za to obydwie są w stanie zmobilizować spore grupy działaczy i sympatyków. A skoro na wezwanie opozycji ludzie nie wychodzą żywiołowo na ulice, a partia rządząca urządza równie dobre masówki nie spontaniczne, to po co się w ogóle w coś podobnego bawić?

Po trzecie - pod koniec września, a więc przed kluczowym na "buntu młodzieży" powrotem studentów na uczelnie zdarzył się niespodziewany wypadek, prawdziwy "przedwczesny zapłon". Czyli - afera z "taśmami Beger". Przez chwilę wydawało się, że okazja na przewrót niespodziewanie sama pcha się oligarchii w łapy... I tu przechodzimy do próby numer dwa...

Sposób numer dwa, czyli - "polski Majdan" i przewrót parlamentarny.

    Szczegółów "afery taśmowej" przypominał nie będę. Chyba tkwią jeszcze w pamięci. Nas interesuje tutaj fakt, że "taśmy Beger" próbowano wykorzystać do zastosowania w Polsce "wariantu węgierskiego" - na Węgrzech trwały akurat antyrządowe zamieszki wywołanie opublikowaniem zbyt szczerych wynurzeń miejscowego premiera... W Polsce mogło być podobnie - oto, po ujawnieniu "taśm prawdy" pod Sejmem zaczęli gromadzić się oburzeni obywatele - tak przynajmniej wyglądało to w pewnych mediach.  Może najpiękniej marzenie o "kryterium ulicznym" wyraził Krzysztof Teodor Toeplitz (ponoć TW "Senator") w "Przeglądzie": "Nie wiem, czy w chwili kiedy to piszę tłum stoi jeszcze pod węgierskim parlamentem, wiem, że zbiera się pod naszym Sejmem oburzony korupcją, którą po ustanowieniu CBA wprowadziła do parlamentu rządząca partia jako uprawniony instrument mechanizmu politycznego. Niewykluczone, że węgierski tłum został zmanipulowany, niewykluczone, że podobnie stanie się z tłumem (a piszę to w środę 27 września) zebrać na ulicy PO. W PRL nazywało się takie momenty "kryterium ulicznym", a więc momentem, kiedy kończyła się urzędowa gadanina i ludzie własną obecnością pokazywali swoje poglądy. Po każdym, często krwawym, "kryterium ulicznym" w Polsce przez jakiś czas działo się lepiej. Było to jak czyszczenie zatkanego zlewu przy użyciu żrących środków chemicznych. Często za bardzo, zbyt boleśnie żrących. Ale zlew IV RP trzeba koniecznie przetkać, bo śmierdzi już z niego niemiłosiernie" (KTT, Przetykanie zlewu, Przegląd 40/2006)

    Być może się mylę, ale mam wrażenie, że Toeplitz sugerował, że nie ma nic przeciw "boleśnie żrącemu", nawet krwawemu "kryterium ulicznemu" - byle odsunąć PiS od władzy. Ale Toeplitz mocno się ze swoimi wynurzeniami pospieszył. Z "kryterium ulicznego" wyszła farsa. Co prawda lider (?) "tłumu" protestującego pod Sejmem, Piotr Zygarski, (były działacz UW i SO), zapowiadał: "Będziemy tu koczować, dopóki nie odejdzie premier Kaczyński. Mamy czas, jedzenie i picie" (Piotr Lisiewicz, Od Samoobrony i Wachowskiego do namiotów, GP 4.10.2006), ale wytrwałości (i picia?) starczyło protestującym na - o ile pamiętam - dwa dni, tłum zaś, w porywach liczył - zdaje się - około 30 osób (niemniej znaleźli się tacy, którzy zdążyli nazwać to wszystko "polskim Majdanem". Jest to - swoją drogą - fascynujące, spodziewam się, że przeciętny Warszawiak zebrałby większy "tłum", gdyby sms-ami skrzyknął znajomych...  

    Spektakularne fiasko manifestacji pod Sejmem pokazało, że publiczność nie ma nastroju na spontaniczne demonstracje (patrz - uwagi na ten temat nieco wyżej). Ale przecież nieudane manifestacje to nie wszystko. Dlaczego nie doszło do parlamentarnego obalenia rządu przy okazji "afery Beger"? No cóż - potencjalni obalacze oddali inicjatywę w ręce Marszałka Marka Jurka, który wpuścił rzecz całą w procedury sejmowe i wszystko rozeszło się po kościach. Opozycja popełniła więc szkolny błąd, przecież już Malaparte w dziełku "Zamach stanu" przestrzegał, że "Taktyka zamachu, która opiera się na opieszałości procedury parlamentarnej, może prowadzić tylko do niepowodzenia".  I tak też się stało w przypadku zamieszania wokół "taśm Beger".  Rację miał redaktor Stasiński, który - wyraźnie tracąc nad sobą panowanie - pomstował w TV na opozycję, która nie potrafi nawet wymusić nadzwyczajnego posiedzenia Sejmu  (nawiasem mówiąc - jeśli prawdą jest, że to Jan Maria Rokita zablokował wtedy powstanie koalicji PO-SLD-SO-PSL, to Sejm zawdzięcza mu istnienie). PiS wyszedł poobijany, ale nie pobity, zaznaczmy, że sam dość skutecznie odwinął się teczką Suboticia.

Kończymy z historią, przechodzimy do futurologii...

Jesienią ubiegłego roku okazało się, że szefowie PO jeszcze nie dojrzeli do stanięcia obok lewicy (dla dobra kraju), oraz - że nie ma "pogody" na demonstracje uliczne. Jak będzie późnym latem 2007? Zobaczymy. Tym razem nakręca się konflikt społeczny na tle płacowym, a gdy idzie o płace - ludzie wychodzą na ulice chętniej, niż przy innych okazjach. Na 19 września zapowiedziana jest "wielotysięczna" manifestacja pielęgniarek i wspierających je związków. Przy okazji "wielotysięcznych manifestacji" łatwo o zaostrzenie sytuacji - wystarczy sprowokować "brutalną interwencję policji" i - być może - mamy gotowe kolejne "miasteczko" tym razem - "wielotysięczne". Oczywiście sytuację najsilniej zaostrza jakiś trup, realny lub medialny (głośny trup medialny pojawił się przy okazji czeskiej „aksamitnej rewolucji”). Gdzieś w okolicach 19 września zbiera się Sejm, czy - tym razem - PO zdecyduje się na "ratowanie ojczyzny" z Olejniczakiem i Lepperem? (jeśli – oczywiście – dojdzie do próby „przewrotu wrześniowego”) ...   

PS

Długie dygresje historyczne służyć mają, między innymi, przypomnieniu bohaterów poprzednich prób wyprowadzenia polityki na ulice – być może jeszcze będziemy mieli z tymi bohaterami do czynienia...

tad9
O mnie tad9

href="http://radiopl.pl">

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (14)

Inne tematy w dziale Polityka