W czasie dyskusji pod wpisem poświęconym „Listowi 2000” jeden z uczestników oznajmił, że – gdybym tylko mógł – wyznałbym miłość do Mieczysława Moczara. Zastanowiłem się, i stwierdzam, że nie mam za co Moczara kochać. Inaczej jednak wygląda sprawa z naszymi wykształciuchami. Oni mają powody, by Moczara, może nie aż kochać, ale przynajmniej cenić. Przecież Moczar, swego czasu był jednym z mentorów sporej grupki przyszłych „autorytetów moralnych”, tak cenionych przez naszych wykształciuchów. Przyszłe autorytety były wtedy szczeniakami, czy może raczej – narybkiem. Narybkiem nowej inteligencji, która w komunistycznej Polsce zastąpić miała starą, „reakcyjną” inteligencję tkwiącą korzeniami w II RP... Myślałem, że są to rzeczy znane, ale skoro media donoszą, że 80 procent młodzieży nie wie co to jest „marzec 68”, postanowiłem dać dłuższy wykład. Cofnijmy się o kilka dziesięcioleci...
Łódź, styczeń 1945 roku. Szefem Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego zostaje Mieczysław Moczar, będący już wtedy członkiem KC PPR.
Siedzibę łódzka bezpieka założyła sobie przy ulicy Astadta, w budynku, zajmowanym nieco wcześniej przez gestapo, co ma wymowę zgoła symboliczną. Moczar uchodzi dziś za pierwszego antysemitę PRL, przytoczmy więc taką ciekawostkę: w sierpniu 1945, wizytujący Łódź przedstawiciel Wydziału Organizacyjnego PPR po inspekcji miejscowej „bezpieki” stwierdził, że 50 procent etatów zajmują w niej Żydzi, co - jego zdaniem – mogło mieć „szkodliwy wpływ na odbiór pracy aparatu bezpieczeństwa przez społeczeństwo”. Jeśli więc Moczar był antysemitą – to nie zawsze. W łódzkich czasach – jak widać – wręcz lubił pracować z Żydami. A pracy było sporo. Jak wspominał Jan Kott, światła w oknach gmachu bezpieki płonęły – NKWD-owskim zwyczajem – do późna w noc... Ale – co robił wtedy w Łodzi Jan Kott?
Otóż, Jan Kott działając na innym, niż Moczar odcinku pełnił równie ważną misję. Należał do tych, którzy zdobyć mieli dla partii ludzi nauki i kultury. Z inteligencją mieli bowiem komuniści problem – w swej zasadniczej części była ona antykomunistyczna. I coś należało z tym zrobić. W listopadzie 1945 – na przykład - pojawił się pomysł, by zredukować liczbę uniwersytetów do 4 (w Łodzi, Krakowie, Poznaniu i Warszawie). Celem miało być: „przeprowadzenie selekcji sił profesorskich i podniesienie stanu organizacyjnego tych uniwersytetów”. Memoriał zawierający ten pomysł nosił tytuł „Sprawozdanie z podróży do ZSRR” i przygotowany był dla Jakuba Bermana, zajmującego się mn. „nadzorem nad kulturą”. Autor memoriału, Ludwik Sawicki, proponował, by w przyszłości stworzyć pozauniwersyteckie „instytuty badawcze”, zaś rolę uniwersytetów ograniczyć do zajęć dydaktycznych (być może, tu szukać należy źródła powstania Instytutu Badań Literackich). Jednocześnie Sawicki proponował tworzenie „klubów, które byłyby terenem swobodnej wymiany myśli, na tematy zawodowe i aktualne, z dziedziny polityki, zagadnień ustrojowych, gospodarczych itp.”. W linię takich właśnie projektów wpisywała się działalność Kotta i jego kolegów.
1 czerwca 1945 roku pojawił się w Łodzi pierwszy numer pisma „Kuźnica”. Komitet redakcyjny tworzyli: Antoni Dobrowowolski, Zofia Nałkowska, Mieczysław Jastrun, Jan Kott, Stefan Żółkiewski, Adolf Rudnicki, kilka miesięcy później z pismem związali się Stanisław Dygat, Kazimierz Brandys, Paweł Hertz, Seweryn Pollak, Ryszard Matuszewski, Adam Ważyk, Juliusz Żuławski. Jak widać – jesteśmy na Parnasie kultury PRL-owskiej. Starsi zaczęli łowić młody narybek. Jak pisze Bohdan Urbankowski, w środowisku „Kuźnicy”: „...ważnym elementem polityki personalnej było wyszukiwanie i lansowanie młodych talentów; już w 1946 w Łodzi redakcja uruchomiła specjalne Studium Krytycznoliterackie „K”, które stanowiło pierwszą przymiarkę do stworzonego 2 lata później IBL, obie instytucje łączyły osoby nauczycieli (S. Żółkiewski), a także uczniów (M. Janion)”. Julia Hartwig, mówia wprost, że po wojnie „odbywało się coś w rodzaju łapanki na młodych. „Marchewka” była prosta „opublikowano wówczas nasze wiersze w słabiutkiej antologii poetów lubelskich”. Biorąc rzecz bardziej szczegółowo wyglądało to tak:
Julia Hartwig: „Uczęszczałam na KUL, ale krótko. Już w 46 roku pojechałam do Krakowa, na romanistykę, a po roku do Łodzi, gdzie zaproponowano mi prowadzenie kroniki literackiej z prasy francuskiej w „Kuźnicy”, piśmie marksistowskim, ale ciekawym, z wybitnymi osobowościami, jak: Hertz, Rudnicki, Brandys czy Jastrun. Był tam również Ważyk, który powierzył mi przekłady niektórych wierszy do swojej antologii poetów francuskich. (...). Ledwo zaczęłam się wprawiać do przekładów Candrarsa i Jacoba, kiedy w 47 roku Stefan Żółkiewski zapytał, czy nie pojechałabym na jedno z dwóch stypendiów, jakie Francuzi przyznali naszym pisarzom”. (....)
Pyt: Poznałaś tam środowisko emigracji?
Julia Hartwig: Nie, z Polaków poznawałam raczej stypendystów innych dziedzin i pracowników ambasady – fizyków, chemików, historyka sztuki panią Krystynę Janicką, która przygotowywała książkę o surrealizmie. Kiedy moje stypendium zaczęło upływać, postanowiłam przedłużyć sobie pobyt w Paryżu więc poprosiłam, by pozwolono mi pracować w dziale kulturalnym ambasady – tam poznałam między innymi Picassa, Aragona i Eluarda, którzy przychodzili na przyjęcia do ówczesnego ambasadora, Jerzego Putramenta. Wreszcie w 50 roku, odesłano mnie do Warszawy. (...). Po powrocie z Paryża do Warszawy, w 50 roku, zamieszkałam w Oborach, w pałacu należącym do Związku Literatów – był wtedy zupełnie pusty” (Największe szczęście, największy ból, z Julią Hartwig rozmawia Jarosław Mikołajewski, WO 12/310).
Julia Hartwig trafiła „do obiegu” i utrzymała się w nim do dziś. Tak hartowała się nowa elita... (nawiasem mówiąc – w epoce „Strachu” - warto zwrócić uwagę na fragment „, zamieszkałam w Oborach, w pałacu należącym do Związku Literatów – był wtedy zupełnie pusty”).
Oczywiście „Kuźnica” nie zajmowała się tylko literaturą. Propagowała marksizm. Wobec „reakcyjności” starej kadry uniwersyteckiej seminarium marksistowskie zorganizowane zostało przy redakcji pisma . Seminarium nie było obowiązkowe, trafiali tam ci, których pociągała ideologia i program komunistów. Zaciąg stanowili ludzie wówczas dwudziesto - dwudziestokilkuletni, urodzeni około roku 1925. Listę nazwisk „pozytywnej młodzieży” przyciągniętej przez „Kuźnicę” czyta się dziś jak Almanach Gotajski PRL-owskich salonów, a więc także salonów RPRL, czyli salonów III RP. Kogóż tam nie ma! Woroszylski, Kołakowski, Janion... Długo można by ciągnąć tę listę. To wtedy ruszyła winda ich kariery. Mieli być żelazną gwardią komunizmu operującą w obszarze „nadbudowy”. Przeznaczono ich na nowych „inżynierów dusz”, liderów opinii publicznej, intelektualistów. I zostali nimi. Komuniści padli zresztą ofiarą sukcesu własnej inżynierii społecznej. Gdy później doszło do pęknięcia w obozie władzy i część z wykreowanych w epoce „stalinizmu” nowych intelektualistów zaczęli brykać, nie bardzo można sobie było z nimi poradzić. Mieli – dzięki dopieszczeniu ich w „stalinizmie” - tak ugruntowaną pozycję, że by ich zneutralizować trzeba by znów sięgnąć po metody „stalinowskie”. A na to partia była już zbyt słaba... Wracajmy jednak do Łodzi lad 40-tych...
Przyciągniętą przez komunistów „pozytywną młodzież” zgrupowano w organizacji AZWM „Życie”. Lidia Ostałowska w artykule „Mord w oranżerii” pisała, że środowisko „Życia” było „bezwzględnie internacjonalistyczne, bojowe, a nawet terrorystyczne. Walczyło z „reakcją”. L.Kołakowski – strzelano do nas. Strzelało się z obu stron. Ale nikogo nie zabiłem. Nie korzystałem z pistoletu. Gdy szli w pochodzie 1-majowym wykrzykiwali „zet-a-em-pe!” i podnosili zaciśnięte pięści”. Słowem – „życiowcy” zachowywali się jak bojówkarze, i – byli nimi w istocie. „Musieli zdobyć zaufanie partii bo dostali broń” - pisze Ostałowska. Bądźmy precyzyjni – by dostać broń musieli zdobyć zaufanie zbrojnego ramienia partii, czyli – bezpieki, co w Łodzi oznaczało zaufanie Mieczysława Moczara. W tym miejscu wracamy do naszego głównego bohatera. Andrzej Braun opowiadał Jackowi Trznadlowi (na potrzeby zbioru „Hańba domowa”), że „Życie” nie było zwykłą organizacją, i, że patronat nad nią sprawował Moczar. Biograf Moczara, Krzysztof Lesikowski postanowił sprawę wyjaśnić, jego ustalenia wyglądają tak: „...fakt patronatu (Moczara) nad łódzką organizacją AZWM „Życie” nie jest sprawą w pełni jasną, gdyż – zdaniem Tadeusza Dryzka, jednego z ówczesnych aktywistów tej organizacji – z WUBP nie utrzymywano żadnej współpracy organizacyjnej ani politycznej. Również materiały łódzkiej organizacji PPR nie potwierdzają tezy A.Brauna. Wynika z nich, że szefa WUBP przydzielono jako opiekuna, ale tylko do organizacji PPR przy UB, MO, ORMO, w dzielnicy Ruda Pabianicka, oraz organizacji sportowej ZWM „Zryw”. Z drugiej strony, zachowana legitymacja wskazuje, że był (Moczar) członkiem ZWM w Łodzi. Mówiąc o sprawie kontaktów szefa łódzkiego WUPB z „pozytywną młodzieżą” z AZWM trzeba pamiętać o tym, że jego żoną (...) była aktywistka AZWM, studentka socjologii – Irena Orlikowska. W ich mieszkaniu, przy ulicy Narutowicza 94 pojawiali się często członkowie AZWM. Żona Moczara wspominała, że jej mąż „jako jeszcze młody człowiek otwarty na różne sprawy nawiązał dobre kontakty z młodzieżą. Był lubiany przez członków „Życia”. Na uroczystościach w AZWM bywał jednak rzadko. Wydaje się raczej, że to członkowie naszej organizacji odwiedzali go w siedzibie WUBP aż do 1948”. Patronat (czy raczej nadzór) Moczara nad AZWM o którym wspominał A. Braun był więc zjawiskiem dość złożonym. Obok wątku politycznego występował wątek osobisty. Kontakty z członkami AZWM „Życia” przybierały charakter nieformalny. Zresztą AZWM było organizacją skrajnie lewicową i, jak się wydaje, przynajmniej część jej członków nie widziała nic złego w utrzymywaniu kontaktów z „człowiekiem z pierwszej linii walki” jakim był szef WUBP”
Oczywiście, że „Życiowcy” nie widzieli nic złego w kontaktach z Moczarem. Wręcz fascynowali się „zbrojnym ramieniem rewolucji”. Braun wspomina o modzie na „konsomolskość”, o śpiewaniu sowieckich pieśni i o tym, że co radykalniejsi koledzy lubili nazywać się „dzierżyńszczakami” (oczywiście od nazwiska Dzierżyńskiego, twórcy CzKa). Przypuszczam więc, że niejeden „autorytet moralny” drży dziś na myśl, że liczne czystki archiwach przetrwały jednak jakieś notatki z wizyt przedstawicieli „pozytywnej młodzieży” u ich przyjaciela Moczara, w siedzibie WUBP w Łodzi u schyłku lat czterdziestych minionego wieku.... Tak więc, drogi wykształciuchu pomyśl czasem ciepło o Moczarze, bo kto wie jak wyglądałaby kariera twoich „autorytetów moralnych” gdyby jej zarania nie osłaniał swą służbową pałą towarzysz Mieczysław...
Inne tematy w dziale Polityka