tad9 tad9
102
BLOG

rewolucja metodologiczna...

tad9 tad9 Polityka Obserwuj notkę 28
    Kilkanaście dni temu Eryk Mistewicz przedstawił teorię zarządzania nastrojami społecznymi przy pomocy marketingu narracyjnego. Uprawianie polityki – twierdzi Mistewicz – polega na hipnotyzowaniu publiczności ciekawymi opowieściami. Teoria ma i tę zaletę, że jest niewywracalna. Ostatecznie, gdy się komuś w polityce szczęści, zawsze można dowodzić, że jest tak, bo ma "dobrą opowieść", a gdy ktoś akurat nie ma fartu - dowodzimy, że to przez "złą opowieść".  Argumenty zaś na rzecz jednej czy drugiej tezy to już tylko kwestia sprawności retorycznej, a na tej  Mistewiczowi nie zbywa. Nie czepiajmy się jednak. Teoria posiada racjonalne jądro. Faktycznie – im kto lepiej bajeruje, tym mu lepiej idzie, nie tylko w polityce zresztą. Ciekawe jest co innego. Otóż, Mistewicz zlekceważył rolę dziennikarzy w ogłupianiu publiczności. Ogłupiać bowiem, zdaniem Mistewicza, można dziś ponad głowami dziennikarzy, czy też posługując się nimi niczym narzędziem.  Oburzył się na to redaktor Morozowski, który upomniał się o swój udział w ogłupianiu wskazując, że „polityczni kreatorzy nic nie zrobią bez dziennikarzy". Morozowski oburzył się słusznie. Kreatorzy i dziennikarze pracują tu ramię w ramię i nie wypada żadnej ze stron pomijać. Pracy starczy dla wszystkich zwłaszcza, że szykuje nam się właśnie prawdziwa orgia ogłupiania, a to w związku z nadciągającą premierą książki o Lechu Wałęsie.

    Rzecz prosta wszyscy, którzy sprawą się interesują mają już od dawna wyrobione zdanie, a brzmi ono: Wałęsa był "Bolkiem". Przekonanie to żywią zarówno pan Wyszkowski, jak i pan Frasyniuk. Różnica polega na tym, że Wyszkowski mówi o tym głośno, a Frasyniuk - nie mówi (lub mówi półgębkiem). Co tu może zmienić jakaś książka? Nic. Cokolwiek w niej jest - nie zostanie oficjalnie przyjęte do wiadomości przez zwolenników tezy przeciwnej. Zakładam jednak, że problem z "wyparciem" będą mieli raczej obrońcy Wałęsy. Poradzą sobie oczywiście - III RP to jedno wielkie ćwiczenie w tego rodzaju sztukach. Ale ciekawie będzie pooglądać działania kreatorów politycznych i dziennikarzy usiłujących wcisnąć publiczności opowieści wybielające Lecha W. Uderzenie pójdzie pewnie w kilku kierunkach. Jedni odwracać będą uwagę donosząc o trójgłowych cielętach pod Kutnem, czy – co pewniejsze – o jakichś grzechach poprzedniego reżimu (coś mi mówi, że red. Czuchnowski już konferuje ze swoimi niezawodnymi „anonimowymi informatorami” ze służb), drudzy wyliczą każdy źle postawiony przecinek w książce panów Cenckiewicza i Gontarczyka, trzeci będą się oburzać szarganiem świętości...  Będzie ostro, zbyt wielu zainwestowało bowiem w Wałęsę zbyt wiele, by móc pozwolić na potrząsanie tym filarem III RP.

    I tak, dla Władysława Frasyniuka Wałęsa okazał się "autorytetem", dla Jacka Żakowskiego "wielkim narodowym skarbem", dla Wiesława Władyki zaś jedną z „największych polskich legend, która Polakom jest potrzebna". Swoją drogą Władyka to ciekawy przypadek. Gdy Wałęsa stawał się legendą pracował bowiem w "Tu i Teraz" paskudnym piśmidle epoki stanu wojennego, którego naczelnym by notoryczny agent bezpieki, a funkcję zastępcy naczelnego pełnił pan, którego donos posłał na śmierć pewnego AK-owca. Jak łatwo zgadnąć - patronował pismu partyjny beton. W takim towarzystwie Władyka zdobywał publicystyczne ostrogi (co ciekawe – milczy o tym „Wikipedia”), a dziś – proszę: Wałęsa to, dla niego, jedna z legend i to tych największych. Do czego to doszło...  Zostawmy jednak Władykę i wracajmy do Frasyniuka z Żakowskim.

    Dwójka ta niespodzianie zabłysnęło jako reformatorzy metodologii historii. Mamy wręcz propozycje rewolucji metodologicznej. Najbardziej radykalny jest tu Władysław Frasyniuk, który proponuje, by spory historyczne rozstrzygać przy pomocy walenia w pysk.. Propozycja wydaje się dość prymitywna, ale kto wie, czy nie dałoby się jej wywieść z teorii jakiegoś modnego filozofa - powiedzmy -   Michaela Foucaulta. Rzecz zostawiam do przepracowania kolegom z "Krytyki Politycznej", pewnie sobie poradzą. W inną stronę uderza (!) Jacek Żakowski. Pyta on: "dlaczego IPN, instytucja państwowa mająca stać na straży prawdy o polskiej przeszłości, powierza opracowanie dziejów wielkiego narodowego skarbu, jakim jest Lech Wałęsa, właśnie takim osobom jak panowie Cenckiewicz i Gontarczyk, a nie historykom o szeroko uznanym dorobku.". Zdaje się z tego wynikać postulat swoistej gradacji badań historycznych - im temat "ważniejszy", tym "ważniejszy" historyk powinien się nim zajmować. I tak, zdaniem Żakowskiego, biografią Napoleona powinni się pewnie zajmować profesorowie, marszałków napoleońskich obrabialiby docenci, generałów - doktorzy, a resztą – magistranci... Jest to jakiś pomysł, i można tylko zapytać, czy Cenckiewicz z Gontarczykiem nie będąc wystarczająco dobrzy by badać życiorys Wałęsy, mogliby zająć się biografią Żakowskiego, którego nikt jeszcze „symbolem”, „skarbem narodowym” czy „legendą” nie ogłosił (acz przypuszczam, że na przejście do legendy Żakowski ciągle ma szansę).

    Niestety, wygląda na to, że Cenckiewicz z Gontarczykiem i przy Żakowskim musieliby obejść się smakiem. Nie przebrnęliśmy bowiem przez wszystkie postulaty metodologiczne redaktora. Pisze on: „warto zapytać, czy rzeczywiście każdy ma prawo badać wszystko, jak chce. Takie stanowisko przyjęli autorzy PO-PiS-owej nowelizacji ustawy lustracyjnej. Ale czy sygnatariusze by je podtrzymali, gdyby ktoś w imię swobody badań chciał np. otworzyć ich mózgi, żeby sprawdzić, czy nie ma tam śladu czerwonych krasnoludków? Pewnie by jednak zapytali wówczas nie tylko o naukowy pożytek z tych badań, ale też o kompetencje badaczy". Z powyższego zdaje się wynikać pomysł, by badany wyrażał zgodę na badanie. Starczyłoby na rewolucję, ale i to jeszcze nie koniec. Otóż, historyk powinien być też doświadczony czasami, które bada w przeciwnym razie – nie jest w stanie zrozumieć ducha epoki. Ten postulat umieszcza horyzont badań historycznych gdzieś tak w latach 30-tych ubiegłego wieku, a i to, tylko wówczas, gdy uznamy, że doświadczenia dziecięce historykowi wystarczą. Natomiast szarlatani zajmujący się starożytnością, średniowieczem czy wiekiem XIX powinni zamknąć swoje sklepiki. To jeszcze nie wszystko...
 
    Kolejny  pomysł Żakowskiego to rozwiązywanie historycznych kontrowersji przed sądem. Pierwszy wyskoczył z tym zresztą sam Wałęsa, ogłaszając wszem i wobec, że dostał od sądu status „pokrzywdzonego”, więc kto go ruszy -  łamie prawo. Oczywiście gadaniem Wałęsy mało kto się nie przejmuje, ale mniej więcej to samo powtarza właśnie Żakowski, a to już inna rzecz, ostatecznie jest to publicysta, którego pokazują w telewizji. Wydawać by się mogło, że sprawa jest jasna: wszyscy wiedzą, że sąd nie ustala Prawdy, a jedynie ocenia materiał dowodowy przez pryzmat paragrafów. Ocena taka nie musi być zgodna z tym "jak było naprawdę", o czym świadczy cała masa morderców opuszczających sądy jako "niewinni" z powodu "braku dowodów". Jak się to ma do badań historycznych? Nijak. Historycy interpretując źródła nie są ograniczeni wyrokami sądów i mogą - na przykład - przypisywać Alowi Capone nieco więcej grzechów ponad te, za które został skazany. Sąd przyznając Wałęsie taki a nie inny status określił jedynie jego położenie w ramach ustawy lustracyjnej i tyle. Historycy mogą na to gwizdać, jeśli ze źródeł wyłania im się co innego. Oczywiście jedni badacze wywiodą ze źródeł co innego, niż inni i na tym polega urok tej dziedziny. Ot, na przykład historycy od dawna żrą się o to, czy Bolesław Śmiały słusznie ukatrupił biskupa Stanisława za zdradę, czy też to Stanisław miał rację brużdżąc królowi. Dyskusje trwają i trwać będą, a sąd faktycznie mógłby im wreszcie położyć kres.  Sędziowie przewertowawszy stare manuskrypty wydaliby w końcu jednoznaczny wyrok i odtąd każdy, kto głosiłby coś przeciwnego miałby na karku prokuratora (w tym kierunku zresztą idziemy, bo czymże innym jest koncepcja „kłamstwa oświęcimskiego”?)


Podsumowawszy postulaty reformatorów metodologii badań historycznych musimy dojść do wniosku, że biografią Wałęsy mogłoby się zająć ledwie kilka osób w kraju, jeśli oczywiście Wałęsa by im na to pozwolił. Może wszystkie te kryteria spełniał by ktoś taki, jak profesor Feliks Tych, za PRL-u wzięty badacz historii ruchu robotniczego,  w III RP zaś – tropiciel polskiego antysemityzmu z ŻIH. To już może lepiej, żeby wygrała koncepcja Frasyniuka, to jest pomysł na rozstrzyganie sporów historycznych drogą mordobicia. Każdy spór kończyliby wtedy panowie Pudzian z Saletą, a Eryk Mistewicz i red. Morozowski przekonywaliby publiczność, że tak właśnie być powinno. Zresztą – może tak się to wszystko skończy?

tad9
O mnie tad9

href="http://radiopl.pl">

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (28)

Inne tematy w dziale Polityka