Lech Wałęsa od kiedy odzyskał status autorytetu uwija się jak fryga. Ostatnio, na przykład, podpisał się pod apelem wzywającym, by dzieci gwałtem uczyć angielskiego. Prócz Wałęsy apel podpisało jeszcze z 58 innych osób, ale jego podpis jest szczególny, bo - zdaje się - angielskiego Wałęsa nie zna ani w ząb. To już prawie jak u Gogola:
Żewakin: A dlaczego pan, ośmielę się zapytać, nie spróbował, nie pomówił z nią po francusku, może potrafi?
Anuczkin: A pan sądzi, że ja umiem? Nie. Nie miałem szczęścia zaznać takiej edukacji. Ojciec mój był szubrawiec i ścierwo. Nawet o tym nie pomyślał, żeby mnie francuskiego nauczyć. A przecież byłem wtedy dzieckiem, łatwo mnie było zmusić - po prostu stłuc na kwaśne jabłko i nauczyłbym się, na pewno bym się nauczył.
Otóż, Wałęsy najwyraźniej nikt – przynajmniej w tej sprawie – nie sprał za młodu i teraz się bestia mści na dzieciach. Ale mniejsza już o niego, zajmijmy się poważnymi sprawami. A więc – edukacja. Reformy edukacji trwają odkąd sięgam pamięcią (pod tym względem może się z nimi równać już chyba tylko „ułatwianie życia przedsiębiorcom”). Idea nieodmiennie jest taka, by dzieci nie obciążać nadmiarem materiału tylko uczyć jak myśleć i działać. Gdyby każda reforma spełniała się choć w 10 procentach – uczeń współczesny myślał i robiłby już wszystko, nie wiedząc niczego. Być może zresztą ku temu zmierzamy. Póki co jednak zachodzi osobliwe zjawisko – w miarę postępów odciążania uczniowie mają coraz cięższe tornistry i coraz mniej czasu. Jak się to dzieje – nie wiem, i – co gorsza – podejrzewam, że w Ministerstwie Edukacji Narodowej też nie wiedzą. Ale – robią co mogą. Ostatnio poobcinali listę lektur, bo uczniom brakuje czasu na czytanie. A poza tym – jak szczerze wyznał pewien urzędnik – uczniowie i tak nie czytają, więc po co podtrzymywać fikcję. Byłbym ostrożny z likwidowaniem tego rodzaju fikcji edukacyjnych, bo w końcu ostaną się tylko ferie i wakacje. Ostatecznie są do jedyne związane ze szkołą fenomeny, do których dzieci garną się ze szczerego serca.
Skoro dzieci nie mają czasu w szkole, żeby się uczyć wypadałoby im dać więcej czasu w domu, a tu – figa. Ministra Hall chce rozszerzyć szkolną brankę na sześciolatków. Jest to, skądinąd, rzecz interesująca – Platforma, mieniąc się partią konserwatywną spełniać zaczyna po kolei wszystkie postulaty lewicowych reformatorów kultury. Kto wie, czy nie uwieńczy dzieła legalizacją związków zoofilskich (skoro tu i ówdzie szympansy mają dostać prawa ludzkie...) zapewniając przy tym: „ale tak w ogóle – jesteśmy konserwatywni”. Byłoby to wcielenie w życie ideału prawicowości, któremu zdaje się hołdować redakcja „Dziennika”. Platforma jest na dobrej ku temu drodze, nie dość, że chce pędzić do szkół sześciolatki, to jeszcze ostatnio słychać coś o obowiązkowej edukacji seksualnej. Ta obowiązkowość ma nawet pewien sens, gdy już decydujemy się na seksualną edukację. Nieobowiązkowa edukacja seksualna trąci absurdem gdy obowiązkowa jest matematyka. Ostatecznie można zaryzykować twierdzenie, że ludzie częściej używają narządów płciowych niż funkcji trygonometrycznych. Choć pewnie różnie z tym bywa w indywidualnych przypadkach. Tylko dlaczego partia konserwatywna w ogóle chce wprowadzać do szkół edukację seksualną? Że niby dzieciom taka wiedza będzie potrzebna? A co to za argument? Na tej samej zasadzie można dowodzić, że konieczne są obowiązkowe lekcje rzymskiego katolicyzmu i to ze szczególnym wskazaniem na dzieci ateuszy, heretyków, schizmatyków, Żydów i pogan. Jak bowiem dowodzi lewica – żyjemy w kraju do cna sklerykalizowanym. Logicznie rzecz biorąc wypadałoby więc przysposabiać dzieci do funkcjonowania w takiej właśnie przestrzeni kulturowej, a dzieci wyżej wymienionych są już wręcz szczególnie narażone na braki w tej dziedzinie. Nie przypuszczam jednak, by lewica zaczęła gardłować za obowiązkowymi lekcjami religii...
A wydawałoby się, że jest sposób by rozwiązać wszystkie te dylematy ku powszechnemu zadowoleniu. Bo są sprawy, które - wydawałoby się - powinny wszystkich łączyć. Weźmy kwestię "obowiązku szkolnego". Ta sprawa, owszem łączy ale w sposób dziwaczny, to znaczy prawie wszyscy popierają "obowiązek szkolny", a tymczasem powinno być przecież akurat odwrotnie: prawie wszyscy powinni wielkim głosem wołać o zniesienie "obowiązku". Bo zważmy: nie ma w kraju nikogo, kto byłby zadowolony z "edukacji publicznej". Reforma systemu edukacji, jak dowodzi historia jest zaś zadaniem na lata, jeśli w ogóle wykonalnym. Szkoła, jak już sugerowaliśmy, w dość powszechnym odczuciu uczy marnie lub wcale. Do tego naraża dzieci na stres i przemoc. Lewica uważa, że szkoła dzieci klerykalizuje, uczy dyskryminacji płciowej i homofobii, prawica uważa, że w szkole dzieci się demoralizują. W tej sytuacji najprostszym wyjściem wydaje się uwolnienie dzieci od konieczności zetknięcia się ze szkołą. Jeśli znajdą się rodzice dość szaleni, by posyłać potomstwo w takie miejsce – ich wola. Ale dlaczego zmuszać rodziców do podobnych czynów? Cóż stoi na przeszkodzie zniesienia „obowiązku szkolnego”? Oczywiście – politycy. Rodzi się wręcz brzydkie podejrzenie, że każda ze stron ma nadzieję na uchwycenie szkoły w swoje ręce i nie chce, żeby się jej dzieci wymknęły. Czas by z tym skończyć. Czy Lech Wałęsa, będący żywym dowodem kariery kogoś, kto publicznej szkoły raczej unikał nie mógłby podpisywać listów w tej sprawie?
Inne tematy w dziale Polityka