Kto wie, czy rok szkolny nie powinien się zacząć wielką weryfikacją podręczników do historii. Ale od początku... Panowie Frasyniuk z Lisem napisali do consigliere Ćwiąkalskiego donos na IPN (nikt jeszcze nie nazwał tego "listem intelektualistów". Dziwne...). Idzie, rzecz prosta o Wałęsę - że nie umieszczono Wałęsy na liście represjonowanych i, że wydano o nim brzydką książkę, której autorzy "wątpliwości i braki w dokumentach interpretują na niekorzyść przywódcy "Solidarności"... No właśnie! Czy nie trzeba by pod tym kątem sprawdzić szkolnych podręczników? Weźmy postać Adolfa Hitlera. Nie ma chyba takich braków dokumentów i wątpliwości, które w oczach większości badaczy świadczyłyby na jego korzyść. A przecież wątpliwości i braków nie brak i to w kwestiach podstawowych. W sobotniej "Rzeczpospolitej" czytamy oto wywiad z badaczem biografii Hitlera Ianem Kershawem w którym to wywiadzie stoi: "nie ma żadnych dokumentów, które świadczyłby o tym, że Hitler wiedział co dzieje się w obozach zagłady". Proszę - żadnych wiarygodnych dokumentów! A większość historyków złośliwie interpretuje przesłanki, braki i poszlaki na niekorzyść Hitlera. Z bardziej znanych może tylko jeden David Irving jest tu jakimś wyjątkiem, ale też walą za to w niego jak w bęben. Szukano niedawno zagranicznego historyka, który mógłby napisać biografię Wałęsy, Norman Davies się wykręcił, może Irving przyjąłby obstalunek? Skoro ma taką wprawę w tłumaczeniu wątpliwości na korzyść opisywanego, to pewnie dałby radę, musieliby go tylko Frasyniuk z Lisem odpowiednio objaśnić... Tylko czy to warto robić sobie tyle zachodu? Może wystarczy cierpliwość? Posądzany o endeckość "Nasz Dziennik" czci dziś wszystkich świętych piłsudczyzny, tych socjalistów, masonów, teozofów i ateuszy, więc może z czasem i historia "Solidarności" może się jakoś uleży. Tylko na "GW" trzeba będzie trochę poczekać, bo w tym kółku hołdują zdaje się biblijnej tradycji przeklinania do siódmego pokolenia.
Ale – póki co – historia ostatnich kilkudziesięciu lat się nie uleżała i stąd mamy epizody w rodzaju wygwizdania Bogdana Borusewicza na uroczystości poświęconej „Solidarności”. To się nazywa nie wyczuć sytuacji! Gdyby gwiżdżący wygwizdali Kaczyńskiego media okrzyknęłyby ich "zgromadzonymi", a może nawet "weteranami Solidarności", a tak - musieli zadowolić się "zwolennikami PiS-u i LPR", czy nawet "hołotą". Bartoszewskiemu skojarzyło się to gwizdanie wręcz z bolszewizmem, choć akurat na wiecach organizowanych przez bolszewików gwizdał mało kto, jeśli w ogóle ktokolwiek. Przynajmniej, gdy bolszewicy zdobyli już władzę. W tym miejscu wypada poruszyć kwestię ubóstwa skojarzeń historycznych trapiącego naszą klasę polityczną. Właściwie wszystkim wszystko kojarzy się z trzema, czterema rzeczami, to jest z faszyzmem, komunizmem i marcem 68, a w porywach erudycji - z rewolucją antyfrancuską 1789 roku. Te cztery skojarzenia obsługują bodaj każdą sytuację, co udowodnił niedawno wicepremier Waldemar Pawlak. Gdy mu ktoś wypomniał, że PSL obsadza co się da potomstwem i pociotkami swoich działaczy, ten skojarzył to z marcem 68. Swoją drogą ciekawe jak nośne są takie skojarzenia. Skoro ponoć 40 procent Polaków nie wie kim jest Grzegorz Schetyna, taki wielki dygnitarz i mąż stanu, to ile procent kojarzy cokolwiek z marcem 68 albo zaśniedziałą rewolucją? Pawlak chyba jednak powinien był sięgnąć po faszyzm.
Ale mówimy o zagadnieniach pedagogicznych, odnotujmy więc, że Waldemar Pawlak podniósł przy okazji rolę tradycji. Wicepremier powiedział Jackowi Żakowskiemu: "Jeśli zdarzają się osoby, które kontynuują działalność podobną jak ich rodzice czy krewni, to chyba dobrze. To oznacza, że mamy sytuację, w której jest pewna ciągłość. (...). Największą nagrodą dla rodziców jest sytuacja, kiedy ich dzieci podejmują ich dzieło i twórczo je rozwijają." I co? I niewiele. Tu i tam mediach pokręcili nosem, ale znaleźli się też obrońcy Pawlaka. Krzysztof Teodor "Senator" Toeplitz, na przykład, wywodził w "Superstacji", że jest faktem iż w pewnych rodzinach jest "dominacja pewnego zawodu". Lekarzami, dajmy na to, zostają często dzieci lekarzy. Jeśli więc - mówił Toeplitz - w pewnych grupach politycznych rośnie grupa młodzieży, która interesuje się polityką jest to rzecz normalna. To - faktycznie - jest normalne. Nie mówimy jednak o dziedziczeniu tradycji zawodowych, ale o obsadzaniu krewnymi spółek skarbu państwa tudzież innych intratnych posad, słowem - o ordynarnym pieczeniarstwie. I oto teoria genetycznego pieczeniarstwa uszła Pawlakowi niemal na sucho, a przypomnijmy, co spotkało posła Suskiego za teorię genetycznego patriotyzmu. Suski mówił: "Jeśli rodzina kandydata walczyła o Polskę, o niepodległość, a dziadek był w Armii Krajowej, a pradziad uczestniczył w powstaniu styczniowym, to taki ktoś daje gwarancję genetycznego patriotyzmu". Ileż było wtedy śmiechu! Dlaczego jednak genetyczny patriotyzm Suskiego miałby być śmieszniejszy od genetycznego pieczeniarstwa Pawlaka? Chyba na tej samej zasadzie, na której sarmacki wąs Putry jest obciachowy a PRL-owski wąs Drzewieckiego pomija się milczeniem. Widać tradycja pieczeniarstwa jest establishmentowi III RP bliższa, niż tradycja, o której mówił Suski...
Obok teorii genetycznego pieczeniarstwa obecna koalicja dokonała jeszcze jednego odkrycia na niwie historyczno – pedagogicznej, idzie mi mianowicie o teorię historycznej ignorancji jako zalety. Oto media doniosły, że dyrektorem mającego powstać muzeum na Westerplatte zostać ma niejaki Maciej Krupa, przyjaciel ministra Nowaka z PO. Pan Krupa powiedział dziennikarzom „Dziennika”, że historia go dotąd mało zajmowała, ale „brak zainteresowania historią to moja zaleta. Dzięki temu będę mógł chłodnym okiem patrzeć na konflikty naukowców”. I coś w tym faktycznie jest! Patrzenie chłodnym okiem na historyków z pewnością służy – co najmniej zdrowiu. Weźmy takiego profesora Friszke. Gdy wydano „Strach” Grossa prof. Friszke gromił krytyków książki wołając wielkim głosem, że: „Wykazywanie uchybień w tej książce, by podważyć cały wywód Grossa, odsłania postawę obronną – odmowę przyjęcia do wiadomości faktów, które burzą czarno-biały obraz tamtej rzeczywistości”. Tak było przy okazji „Strachu”, kilka miesięcy potem wychodzi książka „SB a Lech Wałęsa” i – prof. Friszke, zamiast przyjąć do wiadomości upadek „czarno-białego obrazu tamtej rzeczywistości” staje się pierwszym wyciągającym autorom uchybienia... Kogoś, kto się historykami przejmuje – trafia szlag na widok podobnej prostytucji intelektualnej, a pan Krupa tylko się w kułak śmieje. Tak więc na stanowisku dyrektora muzeum pewnie zdrowie nie straci. Niech tylko minister Nowak powie koledze o co na Westerplatte poszło, kto atakował, kto się bronił i jak się to mniej więcej skończyło i niech zrobi to przed naszymi przyjaciółmi zza Odry, którym pewnie niedługo przyjdzie ochota, by wpisać Westerplatte w dzieje martyrologii narodu niemieckiego męczonego przez nazistów i Polaków. I niech Nowaka nie ubiegną nasi filmowcy, którzy właśnie zabierają się za film o Westerplatte. Z filmu ma ponoć wynikać, że obrońcy składnicy pili, łajdaczyli się i bili, tyle, że - między sobą. Jeśli więc film powstanie, to - kto wie - czy Maciej Krupa nie zacznie zbierać po nadmorskich plażach i krzakach pustych butelek i zużytych prezerwatyw w przekonaniu, że są to pamiątki wojenne akuratne na eksponaty dla jego muzeum.
Ale ogólnie to bardzo wdzięczny dla filmowców temat - wyciągać co kto pił, kiedy i z kim. Są, na przykład, świadkowie, którzy twierdzą, że Henryk Goldszmit (pseudo Janusz Korczak) "wypił sporo wódki" dzień przed odprowadzeniem swoich podopiecznych do transportu. Świadek epoki, który o tym doniósł, miał też do Korczaka pretensje o to, że zamiast mówić "proszę dobrze się zachowywać" powinien był rozpędzić wychowanków na cztery wiatry z nadzieję, że któryś przetrwa. Byłoby te pewnie faktycznie lepsze rozwiązanie i nawet ewentualna nietrzeźwość czy kac marnie Korczaka usprawiedliwia. Andrzej Wajda w swoim filmie o Korczaku takich detali nie roztrząsał, a i tak oskarżono go we Francji o antysemityzm. Nawiasem mówiąc, Wajda odmówił wejścia na listę represjonowanych (przez PRL, nie za antysemityzm) bez Wałęsy. Szkoda, bo przydałby się na liście element humorystyczny (choć z drugiej strony – znalazły by się ze trzy PRL-owskie odznaczenia, których Wajda nie dostał, więc faktycznie jest jakoś tam pokrzywdzony przez miniony reżim...). Ale wracajmy do spraw okołoalkoholowo – historycznych. Otóż, Wajdę oskarżono o antysemityzm dlatego, że w jego filmie o Korczaku były sceny pokazujące żydowską burżuazję bawiącą się wesoło w getcie. Ten temat też mógłby swoją drogą mocniej filmowców zainteresować. Albo - chętnie pooglądałbym sobie film o KOR-rze, w którym pojawiłby się motyw alkoholowo-homoseksualnych brewerii wyprawianych przez Jerzego Andrzejewskiego (Jan Olszewski wspominał, że podpisy pod przeróżnymi apelami trzeba było zdobywać u Andrzejewskiego z rana, bo później nie nadawał się już do użytku). Rzecz bardzo filmowa - dałoby się z tego zrobić prawdziwy hard-KOR (jak ująłby to red. Ziemkiewicz).
Tyle, że wszystkie te filmy pewnie nie powstaną. Nawet naczelni odbrązawiacze zdają się dziś przecież trąbić do odwrotu, a to dlatego, że zabrano się za odbrązawianie ich własnych kapliczek. Witold Gadomski zaproponował nawet w „GW” coś w rodzaju rozejmu na zasadzie „my nie ruszamy waszych, wy naszych”. Zwracając się do redaktora „Arcanów” Gadomski pisał: „Profesor Nowak uważa, że mity są potrzebne dla spójności narodu, ale środowisko, do którego należy - pismo "Arcana" i "historycy z IPN - gorliwie niszczy mity, które z politycznych względów są mu niewygodne. Wałęsa został przez to środowisko uznany za agenta, Zbigniew Bujak - postać jak mało która godna mitu - w najlepszym razie za marionetkę w rękach SB; to samo Jacek Kuroń i wielu innych autentycznych bohaterów. Okrągły Stół, który mógł przejść do historii Polski jako wydarzenie na miarę Sejmu Czteroletniego (tyle że przyniósł lepsze skutki), został przez prawicowych publicystów "unurzany w ekskrementach". Jest to, trzeba przyznać, transakcja pomyślana bardzo sprytnie, zważywszy na to, że bohaterowie mitów, którym hołduje prof. Nowak są martwi lub zgrzybiali, tymczasem herosi Gadomskiego są czynni na scenie publicznej i wręcz tryskają zdrowiem i śliną.
Gadomski chce im najwyraźniej załatwić licencje na bezkarne opluwanie. Liczę, że mu się nie uda...
Ale skoro historia budzi takie kontrowersje to jak uczyć dzieci patriotyzmu? Ze dwa lata temu rozwiązanie podał niezawodny red. Pacewicz. Było to wtedy, gdy minister Giertych wpadł na pomysł osobnych „lekcji patriotyzmu”. Pomysł w gazecie Pacewicza wyśmiano, ale sam Pacewicz wystąpił z tzw. krytyką konstruktywną. Redaktor popadł przy tym wręcz w jakiś szał nacjonalistyczny, i twierdzi, że przedmiot "wychowanie patriotyczne" to za mało. Dzieci trzeba bowiem upatriotyczniać totalnie, na każdej lekcji. Co prawda upatriotyczniać w sposób specyficzny, ale o tym potem, póki co zajmijmy się koncepcją totalnego wychowania patriotycznego. Pacewicz pisał: "Budzenie miłości do ojczyzny dużej i małej powstaje (lub nie) na lekcji geografii (gdy nauczyciel potrafi pokazać dzieciom jak piękne jest Pojezierze Mazurskie z polodowcową rzeźbą terenu), przyrody (gdy dzieci wzruszają się obyczajami bobrów - zarazem szkodników) czy polskiego (gdy licealiści dyskutują, czy postawa romantyczna zachowuje aktualność)". Zostawmy na boku dyskusje o "postawie romantycznej". Są stare jak polska szkoła i zgrane do cna. Ciekawszy jest bóbr - nauczyciel patriotyzmu. Na koncept, by bobrem pobudzać narodową dumę nie wpadli bodaj nawet ideolodzy ONR-u, wypada więc chyba przyznać Pacewiczowi miano wynalazcy patriotycznej zoofilii. A jest to kierunek rozwojowy, wszak interesujących wychowawczo zwierząt mamy w kraju pod dostatkiem. Bo, skoro może uczyć patriotyzmu bóbr, to czy można pominąć żubra - króla białowieskiej puszczy? Albo wesołe wiewiórki? A pracowite mrówki? Lub świerszcze i polne koniki - tych wesołych grajków umilających nam wizyty na łonie przyrody? (bociana za to nie polecam, bo to mało patriotyczny ptak - gdy klimat w Polsce przestaje mu odpowiadać ulatuje gdzieś w kierunku Izraela...). Rzecz prosta – pominąć tych wszystkich stworzeń nie można. Niestety, w Polsce obok bobrów, żubrów (i całej masy innych zwierząt, z których możemy być dumni) żyją też Polacy. I z nimi Pacewicz ma już kłopot. Zresztą – nie tylko on. Tak więc może uczenie patriotyzmu na przykładzie zwierząt byłoby jakimś wyjściem? Przynajmniej do czasu, aż Niemcy i Rosjanie nie dogadają się w sprawie podręczników do historii dla Polaków...
Inne tematy w dziale Polityka